czwartek, 31 grudnia 2015

Rok 2015 - rozczarowania i nadzieje

Przez ostatnią dekadę moje granie odbywa się głównie na konsolach. Od kiedy pod moim dachem znalazły się obie konsole obecnej generacji, czas rozdzielam między nie raczej po równo, przy czym w miesiące ciepłe gram głównie na Xboxie, zaś w zimne na Playstation (nie będę tego dokładnie tłumaczył, ale ma to związek z funkcjonowaniem padów na PS4). Na wszystkich posiadanych przeze mnie sprzętach grających lwią część groteki stanowią strzelanki pierwszoosobowe wszelkiej maści. 

A jednak, gdy kilka dni temu Microsoft zrobił użytkownikom Xboxa podsumowanie odchodzącego roku, wyszło mi, że najbardziej katowaną przeze mnie grą było Mortal Kombat X!


MKX to bez wątpienia bardzo udane mordobicie i faktycznie, jak wspominam siedzenie przed domem w ciepłe, letnie wieczory, to moim głównym zajęciem było uskutecznianie kombosów, juggli i fatali na pijanych Brytolach (jakoś głównie z nimi mnie łączyło...). No i taka myśl mi przyszła do głowy: czy oby nie świadczy to źle o strzelankach wydanych w 2015 roku (czy nawet w drugiej połowie 2014)? Wyszło ich przez ostatnie kilkanaście miesięcy multum. W większość (przynajmniej tych z wyższej półki) grałem i nawet kupiłem. A jednak, jeśli wybrać jedną, konkretną grę roku to wychodzi mi Mortal...

Zaraz tą myśl odrzuciłem.

Generalnie trzeba sobie powiedzieć, że rok 2015 był dla graczy bardzo ważny. Właśnie dwa lata po premierze kolejnej generacji konsol pojawiają się gry, które wyznaczają na następne kilka lat trendy w grach wysokobudżetowych. Twórcy znają już realne możliwości sprzętu i pojawiają się pierwsze gry pisane wyłącznie z myślą o current-genie, bez oglądania się na ograniczenia starej generacji (co najwyżej wydawca zleca innym zespołom robienie bardziej bądź mniej udolnych konwersji). Takim rokiem był np. 2007, gdy w przeciągu kilku miesięcy wydano Bioshock, Assassin's Creed, Halo 3, Uncharted i oczywiście Call of Duty 4: Modern Warfare!


Jak więc wypadło pierwsze, zupełnie current-genowe Call of Duty? Z tą serią jest tak, że jeśli ktoś nie jej nie lubi to zawsze będzie się czepiał. To czepiactwo przeszło już do growego mainstreamu, gdzie nawet na "profesjonanych" portalach w dobrym tonie jest narzekać na coroczną premierę dojnej krowy Activision.

Co roku jednak ta dojna krowa okazuje się być produktem co najmniej rzetelnym, a w przypadku ostatnich dwóch części możemy wręcz mówić o próbach odświeżenia formuły. O ile w przypadku Advanced Warfare zdania na temat exo-szkieletów były mocno podzielone (mi się bardzo podobało, ale znam ludzi, którzy zwyczajnie nie odnaleźli się w mocno wertykalnej rozgrywce), o tyle Black Ops 3 balansuje nowoczesne zagrywki (moce specjalne, bieganie po ścianach), z tym, co przyciągnęło do poprzednich części dziesiątki milionów graczy. Powiem szczerze, że gdyby gra wyszła wcześniej, to pewnie MKX byłoby w tym roku numerem dwa (inna sprawa, że BO3 mam na PS4, a MKX na Xboxie). O ile jeszcze zaraz po premierze miałem zastrzeżenia do niedoróbek technicznych, tak teraz już można śmiało w grę inwestować.

Czasem jest tak, że pomimo hejtu, niektórzy zasługują na swoje drogie samochody, długie kreski i luksusowe dziwki. Treyarch trzymają formę.


Natomiast grą, która z całą pewnością zawiodła, było Halo 5: Guardians. Na jej temat wylewałem już masę żali i tylko napiszę, że z satysfakcją obserwuję jak przegrywa w rankingach Xbox Live z niemal każdym innym tytułem wydanym w tym roku (a nawet kilkoma starszymi). Oficjalnie można nazwać Halo 5 niewypałem, nie tylko nie przyciągającym nowych graczy, ale tracącym dotychczasowych i przegrywającym na własnym, xboxowym podwórku z tytułami multiplatformowymi.

Nie można tego zwalić na słabą sprzedaż Xboxa One, bo konsola Microsoftu w istocie sprzedaje się lepiej niż 360 w tym samym czasie! Obecna baza posiadaczy Xboxa One, jest większa niż Xboxa 360 dwa lata po premierze (czyli w chwili wydania Halo 3), a jednak Halo 5 ma problemy ze sprzedawaniem się w połowie tak dobrze, jak poprzednie części. Mam nadzieję, że Microsoft wyciągnie z tego wnioski i głęboko przeora tą bandę niekompetentnych partaczy jaką jest kierownictwo 343 Industries. Oby kolejna część Halo była totalnym przeciwieństwem chujowej piątki...


Nie zawiodła natomiast odświeżona jedynka Gears of War. Nie zawiodła, bo w sumie nie miała kogo. W tym wypadku trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że nikt tego tytułu jakoś szczególnie nie wyczekiwał, a i data wydania jakaś dziwna (ani jakaś okrągła rocznica, ani nic...). Mamy wypolerowany na błysk, wysokiej jakości produkt, który jednak jest ewidentną zapchajdziurą przed nadchodzącym w przyszłym roku Gears of War 4.


Inną grą, na którą nikt nie czekał było wydane w marcu Battlefield: Hardline. Po ograniu przyznam, że nie ogarniam, co kierowało Electronic Arts i Visceral. Rozumiem, że miał być bardziej radosny i przystępny Battlefield, który przyciągnąłby fanów CoDa. Wyszedł jednak nieporadny mod, który daje do zrozumienia, że jego twórcy nie mają pojęcia na temat tego, co czyni CoDa popularnym, czy w ogóle grywalnym.

Wszystko to, co nie podobało mi się w Battlefieldzie 4 zostało bez zmian. Do tego doszła jeszcze bardziej chaotyczna rozgrywka na gorszych mapach. No, ale przynajmniej kolorki na nich są żywsze...


W przypadku Battlefronta ludzie wydawali się za to właśnie oczekiwać moda Battlefielda 4 w realiach gwiezdnowojennych. Oczekiwania były jak najbardziej uzasadnione, bo ponoć i korzeni Battlefrontów sprzed dekady należy upatrywać w popularności moda do pierwszego Battlefielda. A jednak, rozgrywka okazała się mniej zorientowana na współpracę, a gameplay dużo bardziej arcade'owy... Co mi, zupełnie szczerze, bardzo przypadło do gustu.

Powiem nawet, że jak dla mnie Battlefront jest najbardziej ogrywaną strzelanką ostatnich kilku tygodni. Ja wiem, że nie ma kampanii (choć te misje kooperacyjne są jak dla mnie dużo lepszą opcją) i przydałoby się więcej karabinków czy nawet mapek, ale sama rozgrywka bardzo mi przypasowała.


Inną tegoroczną grą, która może nie podbiła serc recenzentów, ale dla mnie okazała się całkiem spoko i godną polecenia produkcją było Borderlands: Pre-Sequel. Okej, wiem. Wyszło to po raz pierwszy w 2014 roku na konsolach poprzedniej generacji i wydawało się być skokiem na kasę fanów Borderlands 2. Powiem jednak, że to wersja z The Handsome Collection wydaje się być ostatecznym produktem i bardzo miłym "rozczarowaniem". Otóż gra nie jest tak mała, jak straszono (w sumie to jest chyba wielkości Borderlands jedynki, z tym że w wersji THC ma sześć grywalnych postaci i wszystkie dodatki) i wprowadza kilka ciekawych patentów, które odróżniają ją od kultowej dwójki.

Jeśli ktoś był fanem Borderlands 2 i ma PS4 lub Xboxa One, to z całą pewnością powinien sprawdzić The Handsome Collection tylko i wyłącznie ze względu na Pre-Sequel. Elpis, księżyc Pandory, ma swój własny, niepowtarzalny klimat a klasy postaci są tak zaprojektowane, żeby każdy znalazł swoją ulubioną niezależnie, czy oczekuje czegoś swojskiego, czy też właśnie czegoś pojebanego (jak Claptrap...).


Dobra napisałem o rozczarowaniach i pozytywach, a o co chodzi z tymi nadziejami (z tytułu)?

Otóż w 2015 roku coraz bardziej zaczęła zacierać się granica między konsolowym, growym mainstreamem a czymś mniejszym i bardziej niezależnym. Oryginalne tytuły zaczęły być cyfrowo wydawane na równych prawach z produktami masowymi. Na PS4 ukazało się Zaginięcie Ethana Cartera oraz Everybody's Gone To The Rapture oraz Soma (nowy horror od twórców kultowej Amnezji). Już teraz wiadomo, że sequel Shadow Warriora będzie swoją premierę miał równocześnie na wszystkich wiodących platformach.

Wielcy wydawcy zdają się zauważać, że ich długoletnie serie dławią się własnym ogonem. Sony i Microsoft zaczęli wyrywać sobie twórców niezależnych (Sony wydało EGTTR i załatwiło sobie konsolową ekskluzywność Somy, zaś Microsoft zrobiło program early access na Xboxie, dzięki czemu gracze xboxowi będą mogli pograć na podzielonym ekranie w alfę Ark: Survival Evolved) jakby zawczasu chcieli mieć w ręku każdego, potencjalnego następcę Minecrafta. Jak dla mnie zajebista sprawa, bo w ten sposób oryginalne pomysły zaczynają obrastać w profesjonalną formę.

Kto wie, może jakby w obecnych czasach wyszedł Pył, to za kilkanaście lat wciąż mielibyśmy dostęp do w pełni sprawnej wersji konsolowej?

wtorek, 22 grudnia 2015

Kompatybilność wsteczna - czy to ważne?

Pod koniec roku 1998 wyszła gra polskiej produkcji nosząca tytuł "Pył". Trafiło jej się wyjątkowo niefortunnie, bo tej samej jesieni swoje premiery miały takie gry jak Half-Life, Sin, Blood 2, Turok 2, Shogo, Heretic 2 czy chociażby Thief. Pomimo tego, zafascynowany fenomenalnym klimatem dema z CD-Action, zainwestowałem w wydanie pudełkowe niemal 160zł. W gustownym, czarnym kartonie mieściła płyta CD, instrukcja wydrukowana na porządnym, kredowym papierze, oraz dyskietka 3.5 cala z... patchem potrzebnym do odpalenia gry (dzisiaj byśmy to nazwali "day 1 patch").

Grę zainstalowałem, przeszedłem i do dzisiaj o niej pamiętam. Bardzo chciałbym zrobić jakąś retrospekcję, ale niestety, z powodów technicznych zwyczajnie niemożliwe jest odpalenie jej na jakimkolwiek obecnie posiadanym przeze mnie sprzęcie. Silnik Pyłu był o tyle dziwny, że do akceleracji graficznej potrzebne są oryginalne akceleratory 3dfx (zamiast pod OpenGL czy Direct3D akceleracja pisana była wyłącznie pod Glide'a), a do tego całość pisana była pod DOSa (z windowsową instalką)!

Pomimo wielu prób nie udało mi się nakłonić gry odpalanej pod DOSBoxem do współpracy z emulatorami Glide'a. Oczywiście, nie jestem programistą, ale z tego co mi wiadomo, to nawet osoby kompetentne mają z tym problem. Nawet znaleźli się "zawodowi" rosyjscy zapaleńcy, którzy ze średnim skutkiem robili Pyłowi update. W międzyczasie jeden z oryginalnych twórców wciąż rozwija konwersję na silniku Unity (ponoć ostatnio Pro) - kto ma kciuki, powinien trzymać je za ten projekt!


Czemu piszę o Pyle? Ano temu, że paradoksalnie był to jeden z powodów mojej przesiadki na konsole. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że robiąc ciągłe upgrade'y, coraz bardziej brnę w problemy sprzętowe, uniemożliwiające odpalanie klasyki. Oczywiście, teraz mamy Good Old Games, a i Steam zdaje się coraz łaskawiej patrzeć na tytuły z lat 90-tych, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że kiedyś pojawi się na nich taki Pył? Albo któraś z części Russian Roulette?

Tymczasem konsolowi gracze wydawali się mieć z górki - jeśli masz kartridż/płytę z grą, to nie ważne jak egzotyczny jest to tytuł, zawsze możesz wygrzebać z szafy konsolę, podłączyć pod telewizor i pograć. Ktoś zapobiegliwy mógłby np. trzymać w szafie pecety posegregowane rocznikowo (i w razie odpalania takiego Pyła wyciągnąć np. Pentiuma II z akceleratorem VooDoo II na Windows 98) ale to już byłaby nerdoza do kwadratu. Tymczasem gdy chcesz pograć np. w Alien 3 na Segę Mega Drive (a szanse, na jakiś remake czy konwersję tej niezwykle klimatycznej strzelanki są zerowe) wystarczy rom i emulator - oba dostępne na necie. Na tym samym emulatorze bez żadnych problemów odpalisz też chociażby Zero Tolerance.

Z perspektywy lat zamknięta architektura sprzętu okazuje się być zaletą, a nie wadą (jak twierdzą uzależnieni od wiecznego rozbudowywania swoich "gaming rigów" pecetowcy).


Z konsolami jednak jest ten problem, że czasem się psują i wtedy, o ile nie posiadamy emulatora zdolnego odpalać gry z płyty ma komputerze (a im późniejsza generacja, tym gorzej), trzeba kupić kolejną, we w miarę dobrym stanie. No więc zepsuło mi się PS2, na które mam masę gier i co? Nowa konsola jest nieosiągalna, a kupowanie używanej na Allegro to loteria. Ja jeszcze jestem w lepszej sytuacji, bo posiadam pierwszy model PS3 (ten z wbudowanym emulatorem), ale i on ledwo zipie...

Wizja zupełnie nieużytecznej groteki jest absolutnie przerażająca.

Dlatego też informacja o wstecznej kompatybilności Xbox One odbiła się w growym światku szerokim echem. Byli nawet tacy, co głosili, że oto nastąpił w obecnej generacji przewrót i teraz to Microsoft będzie rozdawać karty, jednak to już jest ostra przesada (chociażby dlatego, bo głównym problemem Xboxa jest odpływ użytkowników 360 na PS4, a skoro odpływają, to nie po to, aby wciąż grać w gry z dotychczasowej konsoli). No to skoro możemy (wciąż) grać we wszystkie części Gears of War, czy jedynkę Borderlands czy dziesięcioletnie Condemned: Criminal Origins...


No ale jak? Jak inżynierowie Microsoftu zmusili Xboxa One do emulacji Xboxa 360? Wszak procesory mają inną architekturę, a i różnica w szybkości nie jest na tyle wielka, aby podołać. Nie mówiąc już o tym, że pamięć drugiego poziomu jest w starej trzystasześćdziesiątce zwyczajnie szybsza niż One'owy eSRAM.

Otóż racja i... racja. Emulacja jest niemożliwa. Natomiast inżynierowie Microsoftu skupili się na technologii (jakieś kompilery czy de-kompilery czy inne cholerstwo...), która umożliwia szybkie konwertowanie gier z architektury PowerPC (Xbox 360) na x86 (Xbox One) i generalnie sprawne i mało kosztowne robienie osobnych (acz kompatybilnych) wersji na nowszą konsolę, które to działają tak podobnie, jak to tylko możliwe.


Gdy wsadzasz w napęd Xboxa One grę z 360tki, to pierwsze co robi konsola to sprawdza, czy dana gra znajduje się gotowa do ściągnięcia w bazie na serwerach Microsoftu. Jeśli tak, automatycznie zaczyna ściągać kilkugigowy "patch" będący w istocie pełną grą. Jeśli grę kupiło się cyfrowo, to automatycznie pojawia się ona w grach do pobrania. Muszę powiedzieć, że w przypadku Borderlands na Xboxie One pojawiły się nawet bonusy w postaci wszystkich czterech dodatków DLC!

Problem w tym, że akurat Borderlands ma na nowszej konsoli pewne, dziwne problemy techniczne - konkretnie z intra i cutscenek zniknęły głosy postaci, a i podpisy w DLC zostały zastąpione przez dziwnie brzmiące nazwy plików! W oczekiwaniu na patcha można się zadowolić Gearsami, których to wszystkie części zostały rozdane wszystkim, którzy zagrali w tym roku w Ultimate Edition. Tutaj trzeba już nie mam żadnych zastrzeżeń, a nawet powiem, że również możemy liczyć na drobny bonus będący wynikiem przesiadki na nowego Xboxa.

Otóż na Xboxie One wystarczy jeden, przypisany do konsoli abonament Gold, aby wszyscy użytkownicy mogli na swoich profilach grać online. Tyczy to również gier z 360, a więc jeśli chce się z domownikami grać online w Gears of War 3 czy Halo Reach (czy zapowiedziane Black Ops 1), to właśnie Xbox One wydaje się być tutaj właściwą platformą. Osobiście mam nadzieję, że z czasem "kompatybilność wsteczna" obejmie też i Black Ops 2...


No i muszę się przyznać, że gdyby nie okazja pogrania na świeżej, podłączonej do dużego telewizora konsoli, to pewnie nie odświeżyłbym sobie jednej z pereł poprzedniej generacji - Condemned: Criminal Origins. Oczywiście graficznie gra nie robi jakiegoś wrażenia (i szczerze powiedziawszy to i dziesięć lat temu nie była pod tym względem nadzwyczajna), ale klimat zapyziałych melin wciąż miażdży. To wciąż jest godna produkcja studia, które dało nam Blood czy F.E.A.R. a przez to, że w przeciwieństwie do CoDów czy Halo nie była naśladowana, stanowi po dziś klasę samą w sobie.

Jeśli chcesz się poszwendać po najmroczniejszych zakamarkach amerykańskiego miasta, ponapieprzać ze ćpunami, a w międzyczasie rozwiązywać zagadkę kryminalną, to gra zwyczajnie wciąż jest bezkonkurencyjna! Nawet druga część zdaje się odjeżdżać w pewnym momencie od dosadności i namacalności jedynki (nie to, żeby było gorzej, ale na pewno inaczej).


No dobra, ale wracając jeszcze na chwilę do kompatybilności wstecznej - Sony wyczuło klimat i zapowiedziało gry z PS2 na PS4. Problem taki, że tutaj to po prostu mamy do czynienia z konwersjami (z system Trofeów itd) największych hitów, zamiast nawet pozornej (jak w Xboxie) kompatybilności wstecznej. Skoro dodatkowo, ponownie trzeba będzie za nie płacić, to nie prościej było po prostu ogłosić jakąś serię "PS2 Classics" zamiast mydlić ludziom oczy? Tym bardziej to denerwujące, że jestem pewien, iż PS4 jest wystarczająco potężny, aby inżynierowie Sony dali by radę napisać dla niego porządny emulator PS1 i 2 - taki który dawałby radę bezpośrednio z oryginalnych płytek odpalić każdą grę. Exhumed? Disruptor? Pamięta ktoś jeszcze te strzelanki? Jakże zajebiście byłoby je legalnie i prosto odpalić na obecnie podpiętym do telewizora sprzęcie!

Jeszcze bardziej pewien jestem tego, że zakupione na PSNie cyfrowe klasyki z PS1 oraz 2 dałoby radę odpalać na PS4, tak, jak udawało się odpalać na PS3 czy nawet PSP (w tym przypadku działały tylko gry z pierwszego Playstation).

No i jeszcze nie mogę zrozumieć, czemu gry z 360tki mają problemy z zapisywaniem sejwów na dysku Xboxa One? Jedyne co się da, to zapisywanie danych w "chmurze", co oznacza, że wszystkie problemy związane z ciągłym dostępem do sieci zaczynają ponownie niepokoić... Biorąc pod uwagę to, co napisałem kilka akapitów wyżej, to raczej nie o to chodziło?!


sobota, 12 grudnia 2015

Fanboizm

Od prastarych czasów strzelanki pierwszoosobowe skupiały wokół siebie społeczności fanowskie, które to wiedzione instynktem stadnym z lubością zagłębiały się w szaleństwach trybalistycznej mentalności. Czasem wychodziły z tego całkiem urocze "wojenki" - jak to coś między fanami Quake 3, a Unreal Tournament. Często w takich warunkach roznosi się fanboizm...

Na zarażenie się fanboizmem narażone są zwłaszcza dzieci i niestety, dla wielu z nich oznacza to wyrośnięcie na denerwującego zjeba, który przekonany o obiektywnej wyższości wyznawanego przez siebie obiektu kultu, będzie zatruwał życie innym. Problem ten dotyczy każdego aspektu ludzkiego życia i działalności, ale ograniczę się do poletka growego, zorientowanego na perspektywę pierwszoosobową.


Fanboizm jest trochę jak religia - nieważne jak durna może się wydawać z zewnątrz, dla ludzi wewnątrz jest czymś, co zwyczajnie nie podlega ocenom czy prawom logiki w ogóle. Oczywiście wyższa inteligencja oznacza zwykle mniejszą podatność na tego typu mental, lecz jeśli zdarzy się fanboy z wyższym ilorazem, to przejmuje on rolę ideologa dodającego czemuś głupiemu zaplecze intelektualne.

Weźmy chociażby fanboyów Halo przynależących do amerykańskiej klasy średniej. To właśnie oni byli nastolatkami gdy wyszła pierwsza część i to oni katowali na studiach multiplayera Halo 2 i 3. Teraz mają domy, założyli rodziny i wydawałoby się, że to właśnie oni powinni odbić się najbardziej od niedojebanego Halo 5? Otóż nie!

Przeszkadza ci że nie ma podzielonego ekranu? Kup drugą konsolę - ja tak zrobiłem żeby móc pograć z synem/żoną! Nie chcesz wydawać dodatkowych setek dolarów na grę? To spierdalaj biedaku, postępu nie powstrzymasz!

Na uwagę, że nawet gdy masz kilka konsol w domu to i tak łączą się one wyłącznie za pomocą routera (i dalej... modemu i serwera dedykowanego), co jest najbardziej zjebanym sposobem na łączenie urządzeń (poza lagami, i problemami z routerem dochodzi jeszcze opłacanie wielu złotych abonamentów) i świadczy wyłącznie o niekompetencji twórców gry, fanboy potrafi odpowiedzieć, że przy obecnych łączach światłowodowych nie ma żadnych niedogodności, a w ogóle to przecież inaczej być nie może bo 343 Industries (obecni twórcy Halo) są nieomylni.

Żeby było śmieszniej, to nie są to ludzie głupi - gdy gada się o innych sprawach, to wychodzi z nich całkiem przyzwoita wiedza i umiejętność kojarzenia faktów. Problemem jest to drobne zjebanie mózgowe, które powoduje, że żyją jakby w innej rzeczywistości - gdzie pierwotny Xbox One (ten z ciągłym podłączeniem do sieci, drmem, Kinectem i telewizją) jest jak najbardziej udanym urządzeniem. Serio! Gdy Microsoft ogłosił wycofanie się z niecnych planów zrobienia multimedialnego czegoś, wymagającego stałej łączności z netem, pojawili się tacy, co podpisywali petycję, aby wrócić do pierwotnej, poronionej koncepcji!


Na naszym rodzimym podwórku nie ma za dużo takich konsolowych geeków. Mamy za to pełno pecetowych nerdów, którzy są być może nawet gorsi, bo umiejętność własnoręcznego składania sprzętu grającego (peceta znaczy się), zdaje się u nich wpływać na ocenę własnych predyspozycji intelektualnych. W własnym mniemaniu pecetowy fanboy jest kimś inteligentniejszym od "konsologłowia", co z automatu czyni go ekspertem w każdej dziedzinie. Używając swoich własnych, wyciągniętych z dupy kryteriów, będzie on udowadniał, że Battlefield wymaga wyższego poziomu intelektualnego niż Call of Duty, a Counter Strike z jego klikaniem mychą z dokładnością piksela jest grą dużo bardziej skillową niż cokolwiek wydanego na konsolach.

Są nawet tacy, którzy jadą po pradziadku Quake'u. Czemu? A bo stawia on na bezmyślną napierdalankę i w ogóle jego spuścizną są te zjebane konsolowe fpsy dla debili!

Uffffff...

Dobra.

Ale czemu właściwie ludzie dotknięci fanboizmem są takim utrapieniem? Skoro już ktoś ma to zjebanie mózgowe, to jego prywatna sprawa, nie?

Ano właśnie nie. Fanboye zwyczajnie szkodzą wszystkim i wszystkiemu.


Fanboyom się wydaje, że swoim uwielbieniem oddają twórcom gier (czy sprzętu) jakąś przysługę, podczas gdy w istocie jest dokładnie na odwrót. Stanowią oni hałasującą mniejszość, która nawet jeśli zdaje sobie sprawę z tego, że jest mniejszością, to jednak wciąż uważa się za elitarną grupę głoszącą obiektywne prawdy objawione. Ich głos zagłusza opinie bardziej rozgarniętych ludzi i zniekształca pogląd deweloperów na faktyczne oczekiwania graczy.

Co z tego, że takie Halo 5 ma mega-kurwa-kompetytywny tryb 4 na 4, skoro gra spada na pysk w rankingach aktywności Xbox Live?

Battlefront udowodnił, że DICE potrafi na swoim silniku zrobić całkiem użyteczny tryb dzielonego ekranu. Gdyby zaimplementować go w Battlefieldach, to masa graczy mogłaby tworzyć sprawnie działające oddziały, siedząc przed jednym telewizorem... Ale gdzie tam! "Prawdziwi" fani Battlefielda nie chcą tego typu plebsu w swojej "elitarnej" grze. A dlaczego jedynym, skutecznym sposobem na zabicie kogoś z karabinu powtarzalnego jest headszot? Bo klasa snajpera została właśnie zaprojektowana wyłącznie z myślą o celowaniu myszą. Jeśli używasz pada (a patrząc po statystykach to większość ludzi gra w Battlefieldy na konsolach) to wiedz, że nie jesteś godnym grać w Battlefielda!

Wracaj do Call of Duty głupi plebsie!

No i chcą, nie chcą, ludzie wracają do tego Call of Duty. Tam po raz kolejny dowiadują się, że są pedałami, a ich matki były ruchane przez nastolatków z drugiego końca kontynentu...

czwartek, 26 listopada 2015

Star Wars: Battlefront

Powiem szczerze, że nie napalałem się specjalnie na Battlefront. Oczywiście, jak większość przedstawicieli gatunku homo sapiens widziałem filmy i nawet mi się podobały, ale nie nazwałbym się fanem - a na pewno nieporównywalnym do tych wszystkich geeków znających wymiary Falcona Millenium czy wyznających religię Jedi. Generalnie, pomimo interesowania się saj-fajem jako takim, jakoś mnie od kosmicznych oper pokroju Star Wars czy Star Trek odpycha (chociaż są uniwersa którymi się jaram, pomimo ich głębokich korzeni w tego typu klimatach - ot chociażby Halo) i przez to ominąłem poprzednie części Battlefronta.


Nie podjarałem się też, gdy zrobienie wielkiego rebootu (bo tak należy rozpatrywać najnowszą część) przypadło DICE. W takiego Battlefielda pogrywam głównie z powodu realistycznie odtworzonej broni palnej (i mam tu na myśli głównie tryb hardcore, gdzie czuć, że pociski są zrobione z ołowiu, a nie waty), więc skoro ta zostaje zastąpiona blasterami, to raczej nie mam w grze czego szukać?

Przeglądając internety mam wrażenie, że nie tylko ja spodziewałem się Battlefielda w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Po becie (w którą nie grałem, bo nie mogłem) słychać było jęk zawodu, podobnie jak po premierze samej gry, która, jeśli wierzyć wszelakim recenzjom, jest tylko podstawką mającą zachęcić graczy do dalszego, masowego wydawania pieniędzy na przepustkę sezonową. Patrząc na głosy recenzentów w ogóle bym produkcję olał, i gdyby nie kolega, który mi ją sprezentował (po raz kolejny, wielkie dzięki Michale!) to przyznam bez bicia, chyba bym przegapił jedną z przyjemniejszych gier tego roku!


To, co od razu rzuca się w oczy to to, że gra kierowana jest to zupełnie innej grupy niż Battlefield. Zupełnie, totalnie innej i na miejscu Electronic Arts w ogóle bym nie akcentował faktu, że odpowiada za nią to samo studio, bo samo z siebie narzuca to niezdrowe porównania. Najgłośniejsi (ale nie najliczniejsi - po prostu nadający ton wizerunkowi serii) fani Battlefielda to elitarystyczni pecetowcy, podczas gdy Battlefront ewidentnie kierowany jest do bardzo każualowych fanów, którzy zajarani nadchodzącym Przebudzeniem Mocy, pobiegną do sklepu po grę, odpalą ją na swojej konsolce (albo w ogóle kupią bundla z Battlefrontem) i będą oczekiwać powrotu do czasów dzieciństwa, gdy strzelanki były proste, kolorowe i przystępne.

Już na samym wstępie gracz przywitany jest tutorialem, zapewne z góry zakładającym, że oto przed ekranem siedzi totalny nowicjusz, którego trzeba nauczyć podstaw chodzenia i strzelania. Zanim wskoczy się do trybu sieciowego, zalecane są misje treningowe, gdzie można przećwiczyć używanie pojazdów i broni. Te misje można potraktować na kilka sposobów.

Po pierwsze dla takiego totalnego nooba, który w fpsy nie grał od wieków jest to faktycznie bezstresowy sposób na naukę gry. Po drugie jest to jakaś namiastka trybu kampanii, ale od razu trzeba sobie powiedzieć, że spodoba się wyłącznie ludziom czującym arcade'ówki z ich biciem rekordów i zaliczaniem zadań. Jeśli powracałeś do misji w chociażby TimeSplitters, to istnieje szansa, że w nowym Battlefront bawić się będziesz również w trybie offline, tym bardziej że ten tryb umożliwia granie dwójce graczy na podzielonym ekranie. Można nawet grać deathmatche drużynowe, gdzie gracze postawieni naprzeciw siebie wspierani są oddziałem botów. Ma to swój potencjał, ale i tak wielka szkoda, że normalny tryb online pozbawiony jest tego, jednak bardzo przydatnego w warunkach domowych, ficzersa jakim jest dzielony ekran...


Sam gameplay zupełnie świadomie przenosi graczy w czasy szóstej generacji konsol. Ostatni raz czułem ten arcade'owy feeling, gdy odpalałem sobie mecze z botami w Medal of Honor na PS2 (co powiem szczerze, nie było tak dawno temu... i może stąd to skojarzenie). Teraz mamy pola bitwy z 40 graczami co jak dla mnie, przenosi granie na nowy poziom.

Tak, jestem świadomy faktu, że już pierwszy Battlefront oferował online z 32 graczami (w wersji na PS2 i pierwszego Xboxa) a do tego jednak miał pełnoprawny tryb kampanii. Tyle, że dla mnie ten nowy Battlefront jest właśnie pierwszym kontaktem z arkadówkowym gameplayem połączonym z rozmachem masowych gier sieciowych. Jako, że w pierwszych latach XXI wieku konsolowe granie online w Polsce leżało i kwiczało (i serio nie znam nikogo kto w roku 2004 grał online na PS2, czy tym bardziej pierwszym Xboxie), jest to dla mnie zupełnie nowa jakość i powiew świeżości pomiędzy królujące obecnie CoDy i Battlefieldy (i nawet Halo).

W sumie to nawet nie wiem, czy EA i DICE wykazało się odwagą w powrocie do uproszczonej, oldschoolowej rozgrywki, czy też (jak psioczą zawiedzeni fani Battlefielda) jest to oznaką celowania właśnie w najbardziej liczną grupę każualowych graczy, którzy po fpsy sięgają raz na dekadę i dla których przyswojenie zmian, jakie zaszły w międzyczasie w gatunku, byłoby problematyczne. Czy takie podejście nie znudzi się po kilku/nastu/dziesięciu godzinach? To już naprawdę zależy od indywidualnych preferencji i dawkowania gry. Osobiście w arkadówki gram całe życie i nigdy też za bardzo nie czułem ducha kooperacji drużynowej, więc raczej nie przewiduję tutaj większego syndromu wypalenia w bieganiu sobie po mapkach i prucia z blasterka.


Co jednak ciekawe, niezależnie od tego, jakie jest indywidualne zdanie na ten temat, po prostu trzeba przyznać, że ten klasyczny, arkadowy gameplay bardzo dobrze współgra z Gwiezdnymi Wojnami - blasterkami, kosmitami, droidami i całym tym klimatem. Gdyby EA wydało teraz Medal of Honor czy Battlefielda z takimi mechanizmami (zoom zamiast przycelowania, brak czołgania się, bardzo prosta fizyka działania broni i poruszania się, zdolności specjalne rozsiane po mapie, brak jakichś perków czy dodatków do broni etc.) to raczej nie spotkałoby się to ze zrozumienie. Sam już nie wyobrażam sobie strzelać w ten sposób z wirtualnego Garanda, Mausera czy Thompsona (pomimo tego, że tak właśnie to wyglądało dekadę temu), ale gdy mamy do czynienia z blasterkami (wyglądającymi centralnie jak filmowe rekwizyty sklecone z rur, zabawek i części przeróżnych przedstawicieli XX-wiecznej broni palnej) to jakieś silenie się na realizm tylko popsułoby zabawę.

Nie muszę chyba dodawać, że gram głównie w trybie pierwszoosobowym? Są na internecie ludzie, którzy za jedyny słuszny uważają tryb trzecioosobowy (że niby więcej widać...), ale jak dla mnie ostrzeliwanie się z widokiem na własne plecy wygląda totalnie nieciekawie. Czy osadzenie punktu widzenia ma aż tak duże znaczenie dla naszych wyników? Nie sądzę - przez pierwsze parę godzin byłem przeważnie w pierwszej trójce graczy w meczach 10 na 10 "pomimo" pierwszej osoby (wciąż twierdzę, że dużo lepiej się z tej perspektywy celuje i strzela). Potem zaś system segregujący graczy zaczął umieszczać mnie na serwerach z jakimiś kozakami. Wtedy też potwierdziła się stara prawda, że to właśnie w grach prostych najbardziej uwidacznia się różnica między miszczami i leszczami.


Jednym z głównych zarzutów względem Battlefront jest mała ilość zawartości i wciskanie płatnych dlc w gardło. No cóż, gdyby tak porównywać grę do takiego Black Ops 3 (z kampanią kooperacyjną z pokręconym scenariuszem, kolejną kampanią z Zombie, samym trybem Zombie i oczywiście głównym daniem w postaci multiplayera), to faktycznie jest w tym względzie bida. Mamy tutaj dziewięć mapek do mniejszych trybów, cztery do większych, wspomniane misje (łącznie siedemnaście, z tym że niektóre są naprawdę malutkie), jedenaście typów broni podstawowej (do tego dochodzą gadżety jak granaty, miny, pola siłowe etc.) i może jeszcze zapowiedziane dwie dodatkowe mapy (dużą i małą) wydane gratis przed premierą Przebudzenia Mocy. Poza tym mamy jeszcze jakieś pozbawione szczegółów zapowiedzi nowych map i innych dupereli, będące bez wątpienia wynikiem krytyki, która przewinęła się przez internety.

Oczywiście, w dobrej grze zawartości zawsze będzie mało, ale mam wrażenie, że ludzie zapominają, że to DICE - twórcy Battlefielda 3 (dziewięć map na starcie), Battlefielda 4 (dziesięć map na starcie) i trybu multiplayer w Medal of Honor z 2010 roku (z ledwo pięcioma mapkami 10v10). Te pięć map dużych i dziesięć mniejszych to naprawdę nie jest jakiś zły wynik. Nawet te jedenaście typów broni podstawowej można zrozumieć, bo mamy tu zupełnie różne typy blasterków od odpowiednika pistoletu maszynowego, przez wszelkiego typu karabiny aż po strzelbę. To nie jest tak jak w Battlefieldzie, gdzie teoretycznie mamy dziesiątki broni, ale w praktyce wszystkie karabiny szturmowe mają ten sam zasięg, szybkostrzelność, obrażenia itd.

Generalnie, gdyby stosować obecne normy to ilość i jakość zawartości w trybie online jakoś się broni, ale cierniem w oku wielu ludzi zdaje się być brak jakiejś podbudowy gry solidną kampanią. Powiem jednak zupełnie szczerze, że jeśli kampania miałaby wyglądać tak, jak w Battlefieldach, to ja po stokroć wolę zaliczanie kolejnych gwiazdek w tych kilkunastu dostępnych misjach. One, w przeciwieństwie do nudnego przeciskania mnie od skryptu do skryptu (na chuj w ogóle każą mi tego pada trzymać w rękach?!), mają praktyczne zastosowanie zarówno w domowym zaciszu (z kobietą czy dzieckiem) jak i w czasie okazyjnego picia piwa ze znajomymi - fanami Yody i spółki.


Może więc podsumuję to wszystko w plusach i minusach:

+ Bardzo przyjemna rozgrywka...
+ ...idealnie współgrająca ze Star Warsową otoczką.
- Można narzekać na brak jakiejś "głębi" czy chociażby trybu kampanii...
+ ...albo można pobawić się w zgadywanie z części jakich karabinów zostały stworzone rekwizyty broni przeniesionej do gry.

Wychodzi mi 7/10 i osobiście uważam, że ten Battlefront jednak jest całkiem spoko. Nawet zupełnie pomijając Star Warsową otoczkę (w sumie dla mnie gra byłaby nawet ciekawsza, gdyby rozgrywała się w uniwersum Kapitana Bomby...), gra jest po prostu zabawna na swój każualowo - arkadowy sposób. Idealna na kilka meczyków po pracy czy przed snem.


poniedziałek, 23 listopada 2015

Czy te Duchy naprawdę są takie straszne?


W poprzedni weekend zasiadłem do konsolki. W co zagrać? Niby Black Ops 3 już wyszedł, ale jeszcze za nadto lagował jak na mój gust. Wszyscy podniecali się tym Falloutem 4, ale kto przy zdrowych zmysłach kupowałby grę Bethesdy zaraz po premierze? No i wciąż czekam na tego Battlefronta...

Odpaliłem dwuletnie, okryte niesławą Call of Duty: Ghosts, pograłem i... w ostatni weekend znowu je odpaliłem i znowu pograłem!


Nieco ponad półtora roku temu oceniłem Duchy na 8/10 (wersja PS4) i wówczas dałem grze kredyt zaufania z góry zakładając, że map paki (na które trzeba było dodatkowo wydać dwie stówy - ale czego się nie robi aby pograć w ulubioną grę w najlepszym wydaniu) nadrobią biedę wersji podstawowej. W istocie, tak się stało i te szesnaście mapek, które wychodziły po premierze to najlepsze miejscówki, być może z całej serii. Były zarówno ciekawe tematycznie (było coś dla fanów horrorów, piratów czy kosmitów) jak i konstrukcyjnie powróciły do zwięzłej, CoDowej formuły w najlepszym wydaniu.

Wielkie, rozwlekłe mapy były jednym ze słabszych punktów podstawowej wersji Ghosts. Nie jedynym jednak i generalnie do tej części Call of Duty przylepił się straszny smród. Jak to jest, że po tylu (udanych) częściach twórcy mogli spieprzyć podstawy?


Po premierze Modern Warfare 2 (rok 2009) założyciele Infinity Ward (i twórcy zarówno pierwotnego Call of Duty jak i Modern Warfare) pokłócili się z wydawcą (czyli Activision). Pracownicy studia w miażdżącej większości pozostali lojalni swoim szefom i w jednej chwili Activision pozostał jedynie ze strzępami personelu i planami na wydanie Modern Warfare 3 w roku 2011. Z pomocą przyszli byli twórcy Dead Space, którzy z kolei rzucili pracę w Electronic Arts i założyli własne Sledgehammer Games. Wspólnymi siłami niedobitków z Infinity Wards, robiących sobie rozgrzewkę w CoDach Sledgehammer Games i weteranów z Raven Software udało się w terminie zrobić całkiem zgrabne Modern Warfare 3.

Przynajmniej taka była wersja oficjalna. W praktyce to szefostwo Sledgehammer Games miało ostateczny głos w sprawie kształtu MW3. To duet Michael Condrey/Glen Schofield przyjął, że trójka ma skupić się na szybkiej walce na bliskie dystanse a'la CoD 4, co wyszło grze wyłącznie na dobre (bo jakby Modern Warfare 2 nie było kultowe, to jednak mapy faworyzujące snajperów, jak Derail czy Wasteland, były przez większość graczy nielubiane).


Problem w tym, że Sledgehammer Games zajęło się robieniem Advanced Warfare, więc wykonanie Call of Duty'2013 należało już tylko do Infinity Ward, których to szeregi uzupełnione zostały o żółtodziobów nie do końca rozumiejących fenomen serii. Nawet przyglądając się jakie zadania zostają graczowi postawione celem odblokowywania kolejnych kamuflaży broni, można odnieść wrażenie, że zostały one ustalone przez ludzi w życiu w CoDa nie grających - no bo kto na przykład robi wślizgi korzystając z lkm'u?!

Symbolem tej komedii pomyłek może być pies - który już w czasie pierwszych zapowiedzi został nazwany "fascynującym, nowym dodatkiem". Jeśli tak w istocie go widzieli w Infinity Ward, to tylko świadczy jak bardzo byli odcięci od graczy. I to w sumie nieważne czy mamy na myśli CoDowych zapaleńców czy każuali, bo pies okazał się dodatkiem bardzo wkurwiającym z każdego punktu widzenia. Za serię pięciu zabić dostawało się pancernego czworonoga (300 punktów życia!) który samym dotykiem z miejsca zabijał - ani to wybalansowane, ani zabawne.


Fundamenty rozgrywki (wzięte wprost z Modern Warfare) może i były już nieco wyeksploatowane, ale wciąż wystarczająco solidne, aby budować na nich nową grę. Dodano kilka pomysłów i w tym pies (hihi) pogrzebany, że były to pomysły zmieniające rozgrywkę wyłącznie na gorsze. Wkurwiające miny I.E.D. praktycznie uniemożliwiały przemieszczanie się po mapie, a rozdawanie wszystkim graczom stroju kamuflującego ghillie (tego, w którym snajper wygląda jak Buka z Muminków) w połączeniu z tymi otwartymi przestrzeniami ewidentnie premiowało kamperów.

Najśmieszniejsze, że koncept, który przyjęło Infinity Ward mógłby się na swój sposób bronić. Bo nawet zrobiono dodatkową klasę broni do walki na dystans, a na konsolach nowej generacji były playlisty 18-osobowe (czas w sumie przeszły, o czym niżej), gdzie nawet na przerośniętych mapach-mutantach (jak Siege czy Stonehaven) grało się całkiem nieźle. Tyle, że w tej konkretnej serii, jaką jest stawiający na ciągłe napierdalanie CoD, koncept nie wypalił.

Większość graczy poznała Ghosts z wersji na PS3/Xbox 360 i na tych platformach walka na dystans jest mocno uciążliwa ze względu na niską rozdzielczość (poniżej 720p). A na PS4 i jego 1080p? Tutaj da się grać, jednak wciąż kampienie i ostrzeliwanie się snajperów na pierdolonym Stonehaven (czy nieco tylko mniej pierdolonym Whiteout) zwyczajnie nie jest tak zabawne jak szybkie akcje z Black Ops 2 czy Modern Warfare 3 (tudzież z dwóch ostatnich części CoDa).


Ghosts poważnie nadwyrężyło markę Call of Duty. Seria już wcześniej zbierała cięgi za odtwórczość, więc gdy pojawiła się gra dodatkowo nie spełniająca oczekiwań, to wszyscy z radością zdawali się rzucić z całym dostępnym hejtem. Populacja graczy spadała na łeb na szyję ostatecznie osiągając poziom, przy którym znalezienie meczu na mapach z DLC (a więc tych, które ratują obraz Ghosts) jest baaardzo rzadkie (nawet w weekend!), a na playlistach 9v9 praktycznie niemożliwe. Są tacy, którzy upatrują pozytywne reakcje na Advanced Warfare i Black Ops 3 właśnie w tym, że wszyscy ci recenzenci i wideoblogerzy zwyczajnie się przestraszyli, że jadąc po kolejnych częściach mogą serię Call of Duty zwyczajnie zabić (a jakby nie patrzeć, dzięki niej się utrzymują).

Być może tak jest. Seria Call of Duty już się zestarzała i nie ma tego blichtru co w czasach Modern Warfare 2 czy Black Ops. Być może faktycznie kiepska część może doprowadzić do odpływu tych milionów graczy, którzy utrzymują serwisy growe i jutuberów? No i wychodzi kolejny problem, bo przecież właśnie za kolejne Call of Duty ponownie będzie odpowiadać Infinity Ward!


Spróbujmy być optymistą:

Zaraz po premierze Infinity Ward zdało sobie sprawę, że gracze nie polubili "nowego" konceptu i owocem ich starań były najlepsze map paki, jakie można sobie było wymarzyć. Serio. Jeśli te szesnaście mapek z dlc byłoby na starcie w którymś CoDzie, to na dzieńdobry mielibyśmy najlepszą część serii (przynajmniej pod kątem mapek - a te w kompetytywnej strzelance są sprawą podstawową). Sposób w jaki zostały zaprojektowane wskazują, że IW odrobiło lekcje i całkiem szybko (bo już przy pierwszym map paku) zdiagnozowało, co konkretnie się w ich grze nie sprawdziło. Nie było forsowania kamperskiego gameplayu na otwartych przestrzeniach, po prostu: "nie podoba się? no to wypieprzamy wszystko przez okno i dajemy hybrydowy pistolet maszynowy, żeby się graczom przyjemniej ganiało po tych mapach robionych wedle sprawdzonego schematu trzech ścieżek" (w CoDzie najlepiej sprawdzają się mapy z trzema ścieżkami łączącymi przeciwległe miejsca, gdzie większość akcji rozgrywa się na ścieżkach bocznych). Jeśli z nową grą będą startować z tego poziomu, to już będzie super.

Od strony technicznej czy artystycznej Ghosts jest wykonane bardzo solidnie i nawet pomimo małej populacji (na PS4) mecze odbywają się bez zakłóceń (jeśli nie liczyć problemów ze znalezieniem lobby z tymi mapami z dlc...). Modele, chociażby broni, oddają wszelkie niuanse rzeczywistych obiektów, a i wygląd samych map nieźle balansuje się między podejściem realistycznym, a radosnym i kolorowym (który osiągnął apogeum w Black Ops 2/3).

Poza tym muszę przyznać, że bardzo mi odpowiada cały ten, niemal realistyczny, feeling w Ghosts. Może i nie ma takiego podrygiwania i zaciągania broni jak w Battlefield 3/4, ale nie jest też tak arcade'owo jak we wcześniejszych Black Opsach czy późniejszym Advanced Warfare. W połączeniu z bardzo szybkimi killtajmami powiedziałbym, że Ghosts ma najlepiej odwzorowane działanie broni palnej ze wszystkich wspomnianych gier (może poza Battlefieldami w trybie hardcore, który powiem szczerze, upodobałem sobie dużo bardziej niż tryb standardowy tylko ze względu na szybkość zabijania - i tylko żałuję, że gdzieśtam zapowiadane wersje Red Orchestra na konsole nigdy nie ujrzały światła dziennego). Gdyby tak Infinity Ward zrobiło (coraz bardziej oczekiwaną) grę w realiach II Wojny, to strzelanie z tak odwzorowanych Thompsonów, Pepeszy, Mauserów czy MG42 byłoby naprawdę zajebiste! Jak dla mnie niezły kompromis między kompetytywnym arena shooterem, każualową arcadówką i realistycznym pruciem ołowiem.


Tak to wygląda z optymistycznego punktu widzenia. A z pesymistycznego (czyli niestety bardziej prawdopodobnego)?

Infinity Wards zrobi Ghosts 2, być może nazwane dla niepoznaki Modern Warfare 4. Część błędów zostanie poprawionych, ale na ich miejsce przyjdą kolejne, być może jeszcze bardziej wkurwiające. Wyjdzie totalnie denna gra, która nie spodoba się ani fanom oryginalnej trylogii Modern Warfare (o naszych lokalnych "fanach" CoDa nie wspomnę, bo dla nich nawet nie ma trylogii, tylko pierwsze dwie części... i to w najlepszym wypadku), ani w sumie komukolwiek innemu.

Zresztą, po totalnym przemęczeniu formuły w MW1/2/3/Ghosts, nawet gdyby wyszła im najlepsza gra z tego zestawu, to raczej nie ma to prawa przywrócić serii Call of Duty blask utraconej chwały.

Za to ogłoszona zostanie przepustka sezonowa na cztery pakiety map, które to może i będą lepsze niż te z wersji podstawowej, jednak ze względu na denność podstawki ich populacja nie będzie wystarczająca do znalezienia meczu. Koniec końców, będziemy z kobietą grać w Black Ops 3 i oczekiwać kolejnego CoDa, tym razem zrobionego przez Sledgehammer Games.


piątek, 13 listopada 2015

Call of Duty: Review in Progress 3

Ostatnio dużo narzekałem. Narzekałem na Destiny, że dyma graczy. Narzekałem na Gears of War, że po 9 latach jest nudne. Narzekałem na Halo 5, że nie ma podzielonego ekranu. Ktoś mógłby pomyśleć, że generalnie zrobiłem się starym, zblazowanym marudą.

Jednak ja mam dość marudzenia i o wiele bardziej wolałbym grać w gry - nowości z półki AAA, wręcz ociekające milionami dolarów wydanymi na produkcje. Bardzo czekałem na Black Ops 3. No i pomimo zakupu gry w chwili premiery, wciąż jednak jeszcze czekam...


Od razu przyznam, że gdyby wszystko w nowym Black Opsie zagrało na dzień premiery to byłoby dla mnie główny kandydat do tytułu "gra roku 2015" i murowane 9/10 (a może nawet więcej). Bez wątpienia jest to najbardziej rozbudowana, najbardziej kompletna część CoD od czasu... Być może w ogóle?

Zacznijmy może od trybu kampanii, gdzie na CoDowe fundamenty (czyli oskryptowane do granic przyzwoitości poziomy) nałożono warstwę kooperacyjnego rozwijania postaci z wyborem sprzętu i drzewkami umiejętności. O ile w porównaniu do takiego Borderlands wypada to baaardzo blado, o tyle względem poprzednich CoDów, jest to jakiś powód do sprawdzenia trybu kampanii (a może nawet dłuższego pogrania, jeśli komuś wciąż nie znudziły się liniowe korytarze poprzeplatane chaotycznymi akcjami z respawnującymi się w nieskończoność przeciwnikami).

Innym powodem, może nawet ważniejszym, jest fabuła. Nie będę spoilerował, a jedynie wspomnę, że scenarzyści zdają się wodzić gracza za nos, używając doskonale znanych archetypów. Znacie tą historię gdy okazuje się, że dobry jest złym a zły jest dobrym? Tia, dokładnie tą z Deus Exa albo nawet Advanced Warfare? No więc tego typu banałów w Black Ops 3 nie ma. Mamy nieco tylko mniej przewidywalną historyjkę ze sztuczną inteligencją chcącą opanować świat, jednak która tak naprawdę jest... punktem wyjścia do "prawdziwej" historii, która dzieje się z dala od oczu gracza, a która opisana jest w tych ciągach tekstów, które przewijają się przed każdą misją zbyt szybko, aby gracz mógł je na bieżąco przeczytać.

Zachęcam do zgłębienia tematu w internetach po przejściu kampanii (i usłyszenia nazwiska protagonisty ;)), bo pod tym względem Black Ops 3 całkiem nieźle odnajdywałby się wśród strzelanek uważanych przeze mnie za "ambitne".


O trybie Zombies nie będę się zbytnio rozpisywał, bo zwyczajnie nigdy się w niego specjalnie nie wgryzałem. Choć doceniam socjalno-imprezową funkcjonalność podobnych trybów (tym bardziej że w Black Opsie 3 mogą pograć 4 gracze na jednej konsolce), to jednak ciągłe odpieranie fal przeciwników zwyczajnie mnie nudzi, niezależnie czy zwie się to Zombies, czy Horda (Gears of War) czy Firefight (Halo). Jeśli już mam walczyć z przeciwnikami, to wolę to robić w kontekście posuwania jakiejś fabuły do przodu. Jeśli zaś mam ćwiczyć skilla na wielogodzinnych czasoumilaczach, to zawsze wolę tryby, gdzie moimi przeciwnikami są żywi ludzie.

Bez wątpienia to właśnie kompetytywny multiplayer jest głównym daniem i powodem, dla którego Black Ops 3 zarobił ponad pół miliarda dolarów w trzy dni.

Na temat rozgrywki wypowiedziałem się już przy okazji opisywania bety. Wszystko o czym wspomniałem, pozostaje aktualne. Nowe mapki zdają się być łudząco podobne do tych z bety (nawet z wyglądu), co oznacza tyle, że nie premiują jakichś gameplayowych rewolucji. W sumie to mam nadzieję, że nadchodzące map paki przyniosą większe urozmaicenie i śmielej postawią na rozgrywkę w trzech wymiarach.

To, co przy dłuższym pograniu coraz bardziej zwraca uwagę to nie są wcale coraz to nowsze cyber-gadżety czy bieganie po ścianach, ale zredukowane wspomaganie celowania. Biorąc pod uwagę, że niedawno Activision ogłosiło robienie swojej własnej ligi e-sportowej, to wychodzi, że Treyarch chce stworzyć z Black Ops 3 prawilnego jej przedstawiciela. Przyznam, że nigdy w przypadku CoDa zbytnio się nie pociłem aby trafiać w przeciwnika, a tutaj po prostu trzeba szyć cały czas równo, od otwarcia ognia aż do ubicia przeciwnika bądź śmierci. Zdawanie się na aim-assista zawsze kończy się tym drugim.

Niby takie podejście jest bardzo spoko, ale akurat w przypadku BO3 (i mojego grania) jest pewno "ale". Otóż przez większość czasu gram na podzielonym ekranie, a twórcy gry, chcąc zapewnić jak największą płynność postawili na dynamiczną rozdzielczość. Wynik jest taki, że podzielony ekran prawie zawsze otrzymuje obraz w najniższej możliwej rozdzielczości, gdzie strzelanie do oddalonych przeciwników staje się mocno problematyczne (często zmieniając się w polowanie na piksele w nadziei, że pod tym jednym, konkretnym pikselem znajduje się głowa przeciwnika, a nie np. paprotka). Na pewno nie pomaga przy tym fakt, że twórcy wrócili do dwóch czarnych prostokątów po bokach ekranu a'la Black Ops 2 skutecznie ograniczających pole widzenia (podczas gdy już Ghosts oraz Advanced Wafare używało całej powierzchni ekranu).


No i niestety wspomniane problemy są jedynie wstępem do całej listy problemów, bugów i niedoróbek jakimi najeżone jest Black Ops 3.

Otóż Black Ops 3 to dziecko obecnych czasów, gdy data wydania gry jest sprawą umowną, gdyż ta i tak potrafi być w wielu aspektach zwyczajnie niegrywalna. Przy okazji opisywania bety wyraziłem nadzieję, że wystarczy ona, aby zaraz po premierze dało się grać, ale gdzie tam - w pierwszy weekend znalezienie i przyłączenie do meczu wymagało nieco tylko mniej szczęścia, niż swego czasu w tragicznym Master Chief Collection. Po paru dniach sytuacja nieco się ustabilizowała, ale i tak połączenie do serwerów Activision wydaje się wymagać splotu odpowiedniej fazy księżyca, ze sprzyjającymi wilgotnością powietrza i spokojnym wiatrem słonecznym. Nawet wówczas udany mecz to taki, w czasie którego z powodu nagłych lagów, zdarzy się zginąć zaledwie parę razy.

Po tych wszystkich Battlefieldach i Master Chiefach "poważne" serwisy growe wiedziały, że błędy w dostarczonych im wersjach recenzenckich nie zostaną naprawione na czas premiery. Część z tych serwisów wywiesiła karteczkę "review in progress" i tej wersji trzymała się nawet parę dni po premierze, wystawiając końcową, wysoką ocenę dopiero, gdy gra zaczęła jako tako nadawać się do użytku.

Zresztą, poza problemami z połączeniem, pospolitych bugów jest tutaj od groma. A to cut-scenki nie wiedzą za bardzo w jakim właściwie są formacie, a to ściana ognia, która zabija gracza zwyczajnie nie jest wyświetlana... No i bardzo bym się zdziwił, gdyby jednak gra nie otrzymała gigabajtów patchy optymalizujących płynność, bo miejscami wygląd gry zupełnie nie tłumaczy jej działania.


Wiem, że po kilku miesiącach Black Ops 3 będzie grą naprawdę zajebistą. Inaczej być po prostu nie może, bo marka jest zbyt ważna (a i Black Ops 2 czekał chociażby na patcha optymalizującego split screenowy online kilka miesięcy...). Za parę miesięcy będziemy mieli być może najlepszego CoDa w historii. Kompletną grę z niezłą kampanią opowiadającą historię w ciekawy sposób, z różnorodnym, a jednocześnie zbalansowanym multiplayerem (na razie z tym balansem nieco lipa) i masą dodatków jak to Zombies, czy jeszcze osobny, odblokowany po ukończeniu kampanii tryb Koszmaru (który to najprościej opisać jako kampanię... z zombie).

Miliony graczy będą beztrosko mordować się po sieci, a zapaleńcy w zaciszu domowego offlajnu będą odnajdywać easter eggi (jak chociażby arcade'ówkę Dead Ops odpalaną na kompie głównego bohatera) i układać w logiczną całość zdarzenia przedstawione w grze z raportami Taylora...

Za parę miesięcy to będzie solidne 9/10

P.S. Pani z pomocy telefonicznej Sony przyznała, że dużo graczy ma problemy z Black Ops 3.

P.S.S. Patrząc po komentarzach na growych serwisach, ludzie zainteresowani Call of Duty zdają się dzielić na 3 typy:
- Hejterów wolących Battlefielda, który to jest lepszy pod każdym możliwym względem, od skillowości, po realizm i generalnie jak ci idioci mogą w ogóle grać w coś tak chujowego jak CoD.
- Nostalgików którzy zakończyli znajomość z Call of Duty na Modern Warfare 2, bo później to już cały czas było tylko wciąż to samo i odgrzewany kotlet. Nie to co ta misja w Czarnobylu o której to wszyscy będziemy opowiadać wnukom...
- Zwyczajnych fanów, grających w CoDa. To właśnie im radzę poczekać przynajmniej do nowego roku z zapoznaniem się z Black Ops 3 (o ile jeszcze tego nie zrobili, rzecz jasna). Dwa pozostałe typy pewnie nawet nie doczytały do tego miejsca ;)

P.S.S.S. Blogspot coś ma problemy z formatowaniem tekstu. Może za parę dni spróbuję poprzestawiać pierwsze i ostatnie akapity.

wtorek, 3 listopada 2015

Halo 5: Guardians


Tego, że Halo 5 będzie najbardziej niedojebaną częścią serii, można było spodziewać się od jakiegoś czasu.

Oto zapowiedziano nastawiony na kooperację zespołową tryb kampanii, a jednocześnie wyciekło, że zupełnie pozbawiono grę możliwości grania na podzielonym ekranie.

Oto zaczęto promować tryb kompetytywny jako "e-sport", a jednocześnie stworzono system, który uniemożliwia połączenie ze sobą konsol inaczej, niż przez serwer dedykowany Microsoftu.

Oto zapowiedziano mroczną i dojrzałą historię, a jednocześnie usunięto ślady krwi, tak, aby zmieścić się w amerykańskiej kategorii gier dla 13-latków.

Z jednej strony ambitny produkt, który ma pomóc odrobić pozycję Microsoftu w tej generacji konsol, z drugiej strzelanie sobie w stopę w niemal każdym aspekcie.


No więc miałem strzelić focha i gry nie kupować. Wciąż jednak czytam książki z serii Halo i tutaj już na wstępie było zapowiedziane, że kampania opowie historię, która na zawsze wywróci to uniwersum do góry nogami. Gdy internety zaczęła zalewać fala spoilerów, siłą rzeczy nie dało się na nie nie natykać. Postanowiłem więc odkryć dalsze losy Master Chiefa osobiście...

Ale spoko, w miarę sił ominę spoilery dla tych, którzy zakładają ostateczne zapoznanie się z nową produkcją 343 Industries.

Od razu napiszę, że mamy do czynienia z najgorszą kampanią z serii Halo. Nie jest to tylko moje zdanie, bo nawet recenzenci wystawiający grze oceny typu 9/10 mieli z nią problem. Zostawmy na chwilę mechanikę gry, która zakłada kooperację z najgorszymi botami od czasu Daikatany. Zostawmy też historię, która faktycznie jest zaskakująca, a skupmy się na sposobie, w jaki została opowiedziana. Otóż w tej kwestii Halo 5 leży i kwiczy.


Po pierwsze gra na dzień dobry zakłada, że gracz posiada znajomość uniwersum nie tylko na poziomie gier, ale generalnie, że przeczytał co najmniej pół tuzina książek i chyba wszystkie komiksy z serii Escalation. Nawet gdy ma się lektury odbębnione, to i tak historia opowiedziana jest tak chaotycznie, że ma się wrażenie, że na chybił-trafił wycięto z gry połowę dialogów/scenek/misji, które rozjaśniałyby ciąg przyczynowo-skutkowy.

Całość chyba faktycznie została skrojona na miarę 13 latków mających problem ze skupieniem uwagi. Skoro i tak historia jest przeładowana z dwoma, czteroosobowymi oddziałami, Prekursorami, Domenami, Sztucznymi Inteligencjami i wojną domową na Sanghelios, to po co się silić z wyjaśnianiem czegokolwiek?

Czemu ta i ta postać teraz zachowuje się tak i tak? A chuj lecimy dalej, do finału... czyli jebanego cliffhangera! Tryb kampanii Halo 5 bardzo jasno daje nam do zrozumienia, z jak bardzo niedokończonym dziełem mamy do czynienia. Wszystko w tej grze prosi się o dodanie czegoś, co uczyniłoby z niej w pełni funkcjonalny produkt.


Wisienką na torcie jest oczywiście wycięcie podzielonego ekranu w grze, która jest nastawiona na kooperację bardziej nawet, niż którekolwiek Halo do tej pory. Zamiast domowników, miażdżąca większość graczy zdana będzie na "pomoc" sterowanych sztuczną (nie)inteligencją botów, które potrafią się zablokować się na wystającym kamieniu, gdy zostają wzywane do reanimacji obalonego gracza! Można im wskazywać cele priorytetowe czy miejsce, do którego mają dotrzeć, jednak wartość bojowa mieści się w granicach tej, jaką wykazywali marines w pierwszym Halo.

Jeśli ktoś szuka przykładu na to, że konstrukcja z założenia kooperatywna średnio sprawdza się w grze solowej, to Halo 5 dostarcza dowodów w nadmiarze.


343 Industries chyba naprawdę uwierzyło, że gracze pokochają kooperację (wyłącznie) online do tego stopnia, że przymkną oko na to, jak bardzo wsteczna i nudna jest konstrukcja kolejnych misji.

14 lat po otwartych poziomach, takich jak Halo czy The Silent Cartographer mamy do czynienia z poziomami opartymi na nudnych korytarzach. Czasem tylko zdarzają się jakieś krótkie, alternatywne odcinki, które w założeniach mają dawać graczowi wrażenia nieliniowości.

Pamiętam, że gdzieś w 2013 zapowiadano grę z otwartym światem i teraz można się co najwyżej zżymać z głównego projektanta gry, Josha Holmesa, że w ogóle takie info wyszło z jego jamy gębowej.


No chyba, że mówimy o multiplayerowym trybie Warzone, który to zakłada walkę na dużych mapach z dwoma, 12-osobowymi drużynami, pojazdami, marines sterowanymi przez komputer oraz bossami, których pokonywanie daje bonusy, przydatne do osiągnięcia upragnionego 1000 punktów. Na internetach piszą, że zbliżone jest to do MOBA. Być może to prawda, ale osobiście w MOBy nie grywam.

Dla mnie bardziej przypomina to połączenie Titanfalla z Battlefieldem i jest to największa w grze porcja obiecanego, otwartego świata. Generalnie jest chaos i to nieznośne (dla mnie przynajmniej) poczucie braku wpływu na wynik meczu. Jeszcze gdyby był ten podzielony ekran, to całość mógłbym potraktować jako radosne, każualowe strzelanie po sieci w towarzystwie domowników (coś jak dotychczasowy tryb Big Team Battle), a tak? Biorąc pod uwagę, że na internetach ludzie potrafią nazwać Warzone najlepszym trybem w historii strzelania online i właściwym kierunkiem rozwoju serii, zaczynam myśleć, że Halo jednak przestaje być grą dla mnie.


Nieco lepiej bawiłem się w klasycznym 4v4, ale tutaj z kolei bardzo szybko odczułem niedobór różnorodnych mapek i (znowu) brak podzielonego ekranu. Ostatecznie wolę jednak pograć z kobietą w Advanced Warfare czy nawet Halo 4 z Master Chief Collection niż mordować się z bandą anonimów w nadziei, że w wyścigu po wyższą rangę nie przydzieli mi do drużyny skończonych noobów.

Przyznam, że nawet bardziej zacząłem wyczekiwać wychodzącego lada dzień Black Ops 3.

A jednak Microsoft zdaje się wiązać z rozwojem trybu 4v4 pewne nadzieje, bo już organizowane są turnieje z nagrodami i inne takie, mające nakręcać na Halo 5 hardkorowych graczy. I tutaj twórcy strzelili sobie w stopę z brakiem możliwością nie tylko split screena, ale nawet bezpośredniego połączenia konsol. Zawsze, gdy banda halowych zapaleńców będzie chciała urządzić sobie jakiś turniej, to jedynym sposobem na połączenie graczy będą serwery dedykowane. Już widzę nie dwa, nie cztery, a osiem Xboxów połączonych do jednego routera w zawodach, gdzie jak najlepsze połączenie jest sprawą podstawową.


I takie jest właśnie Halo 5 - to wydmuszka, która na zewnątrz udaje coś więcej, skrywając drażniącą, niegrywalną pustkę. Smutne, że mogłaby to być całkiem wartościowa gra, gdyby 343 Industries nie spierdoliło wszystkiego u samych fundamentów.

Oczywiście znajdą się fani - ludzie samotni i oczekujący zapowiedzianych, nowych mapek multiplayerowych (ponoć dodawanych za darmo), ale ja pasuję. Co więcej, mam nadzieję, że tych fanów będzie na tyle mało, że studio robiące grę zostanie głęboko przeorane tak, aby nie spierdolić kolejnych części. Gdy taki Frank O'Connor (koleś zasłużony, bo swego czasu udało mu się ściągnąć do pisania Grega Beara - co zaowocowało zajebistą, książkową trylogią Forerunner) głosi na internetach, że żadnego patcha dodającego split screena nie będzie, a fani powinni prosić się, aby opcja ta była uwzględniona w Halo 6, to mam ochotę sprzedać Xboxa.


Jestem kolesiem prowadzącym bloga o grach a nie recenzentem z profesjonalnego serwisu, który musi dbać o pozory obiektywizmu w ocenach produktów podstawianych przez sponsorów jego pracodawcy.

Z mojej perspektywy nie mogę nazwać pełnoprawną grą z serii Halo fpsa pozbawionego podzielonego ekranu. Halo 5 jest dla mnie produktem niekompletnym i nie będę się silił na wystawianie jakiejś oceny końcowej.

Nie polecam nikomu, kto nie mieszka samotnie i ma przyjaciół wykraczających poza listę online'owych friendów.