piątek, 18 września 2015

Destiny 2.0 i Król Wyrolowanych

Jeśli ktoś czytał mojego bloga z rok temu, wie, że jak większość graczy byłem Destiny mocno zawiedziony. W ciągu ostatniego roku Destiny stało się synonimem bezczelnego żerowania na nałogowych graczach i żałosnych, popierdółkowatych dlc sprzedawanych po mocno zawyżonej cenie. Rok po premierze Bungie wydało "duży" dodatek pod nazwą The Taken King i przez mejstrimowe portale growe przetoczyła się fala pozytywnych opinii.

"Wreszcie Destiny jest pełnoprawną grą!" zdają się rozpływać fani i recenzenci. Osobiście powiem: bierzta tego Króla i idźta wpizdu!


Od razu przyznam się bez bicia do dwóch rzeczy:

1) Pomimo pewnej niechęci (bo ciężko to inaczej nazwać), w pierwotnej wersji Destiny spędziłem grubo ponad 100 godzin.

2) W The Taken King nie grałem, podobnie jak w poprzednie dwa dlc.

Od razu wyjaśnię, że gdyby Destiny nie miało pięknej, plastycznej grafiki to nie spędziłbym z grą nawet 1/10 czasu. Zawsze byłem wrażliwy na piękno (przyznam się do posiadania dyplomu z malarstwa sztalugowego ;)) i gra urzekła mnie przepięknymi, dynamicznym skyboxami do tego stopnia, że potrafiłem usiąść i oglądać wirtualne wschody i zachody słońca.

Nigdy natomiast nie jarało mnie grindowanie w wydaniu Bungie. Gdy pomyślę o tych ludziach, którzy specjalnie na forach umawiali się na jakieś raidy, tylko po to, żeby mieć szansę na wylosowanie przedmiotu podnoszącego punkty "światła" to zastanawiam się, czy oby przynależymy do tego samego gatunku. I nie chodzi o to, żeby sobie przejść tego raida razy czy dwa czy nawet dziesięć. O nie! Żeby dobić do 30 poziomu niektórzy przechodzili to to nawet setkę razy. To właśnie tacy uzależnieni masochiści byli solą tej gry. To właśnie oni płacili za dlc posiadające tyle nowej zawartości, ile Blizzard daje za darmo w patchach do Diablo 3!

A żeby było śmieszniej to przypomnę, że Blizzard i Activision to ta sama firma!


Kilka dni przed oficjalną premierą The Taken King Bungie wypuściło do Destiny patcha o numerku 2.0. Numeracja nie jest przypadkowa - "łatka" zmieniła totalnie system loota, zadania bonusowe (czy jak te "bounties" zwał) i w ogóle formułę, w jakiej odbywa się levelowanie postaci. Oto mamy Destiny 2.0, gdzie możemy zwiększać poziom postaci bez pierdolenia się z jakimiś punkcikami "światła" a nowe bronie i ciuchy wreszcie wypadają w przyzwoitych interwałach.

Do tego na kilka dni zezwolono wszystkim pograć na mapach multiplayerowych z TTK i powiem, że w połączeniu z bardziej ludzkim system levelowania i loota, Destiny wciągnęło mnie! Przez te kilka dni łaziłem sobie po dobrze mi znanych lokacjach, grałem meczyki na zupełnie nowych i generalnie nabijałem kolejne poziomy moich postaci. Czułem, że gdyby jeszcze w Destiny dało się grać z domownikami, to byłaby to przyzwoita alternatywa dla Borderlands czy Diablo!

Powiem też, że nawet zacząłem rozumieć fanów Destiny - bo gdy jest się samotnym nerdem, to faktycznie elementy mmo (jak dla mnie zupełnie zbędne) są dużo większym czynnikiem socjalizującym rozgrywkę niż opcja grania lokalnego (bo taki samotny nerd i tak nie ma z kim grać lokalnie). Głupio że Bungie wypięło się na lokal i dzielony ekran, ale ich produkcja i tak ma do kogo trafić.


No i wreszcie wyszło The Taken King i nagle podstawowe playlisty zostały zamknięte dla osób nieposiadających wszystkich dodatków (zostały jakieś ochłapy, gdzie na jednej playliście dla ludzi z podstawowym Destiny są ściśnięte wszystkie tryby do chociażby 6v6) i wszyscy ci, którzy mają jedynie podstawkę postawieni zostają przed wyborem:

1) Kupić wszystkie dotychczasowe dodatki do Destiny i przepłacić totalnie - to odpada, bo ich łączny koszt przekracza koszt opcji drugiej.

2) Po raz kolejny kupić Destiny, tym razem ze wszystkimi dodatkami. Z pełną świadomością, że jest to gra, którą się już kupiło tylko z dodatkami, które w innej grze zostałyby dodane za darmo, albo chociaż kosztowałyby ze trzy razy mniej.

3) Dać sobie spokój z Destiny i kupować gry, których wydawca nie jest totalnym chujem.

Osobiście, na razie obstaję przy opcji trzeciej. Pamiętam jak map paki do Call of Duty były krytykowane za wysoka cenę. W ich przypadku jednak działa pewna arytmetyka: podstawowa wersja kolejnego CoDa to kilkugodzinna kampania i parenaście map multiplayerowych. Cena season passa jest taka, jak pełnej gry i w zamian dostaje się łącznie cztery rozdziały trybu kooperacyjnego (Zombie czy cokolwiek podobnego) i 16 map do multi - dla fana oznacza to w praktyce faktyczne podwojenie zawartości.

W przypadku Destiny kolejne granice przyzwoitości są przekraczane, gwałcone, deptane i niszczone. W przypadku The Taken King Activision i Bungie celują centralnie w grupę nałogowców, którzy i tak zapłaciliby każdą cenę.


Jednocześnie trzeba przyznać, że jeśli ktoś nie grał w Destiny, to kupując obecną, "pełną" wersję zrobi całkiem przyzwoitego deala na całkiem przyzwoitą grę (zwłaszcza gdy nie ma domowników z którymi mógłby dzielić ekran). To jednak jest mocno wkurwiające, że wszystkie mejstrimowe serwisy growe przyjmują ten właśnie punkt widzenia ze swoimi zachwytami nad TTK.

No zajebiście! Destiny wreszcie, bez szydery, da się porównywać do innych gier, ale co z ludźmi, którzy przez ostatni rok zapłacili pełną cenę za niepełny produkt? Zwłaszcza że sporą część tego produktu stanowił tryb Crucible, który właśnie został dodatkowo, mocno ograniczony?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz