sobota, 6 maja 2017

Ojej! Znowu front zachodni!

Okej, od prezentacji pierwszego oficjalnego trailera minął już ponad tydzień i wszyscy oswoili się z myślą, że tegoroczne Call of Duty wróci do II wojny światowej. Wróci do tego stopnia, że jego twórcy odpuścili nawet wymyślanie oryginalnego podtytułu i będzie po prostu "WWII" tak, jak dziesięć lat wcześniej były "nowoczesne działania wojenne".


Oczywiście, jak CoD, to po prostu musi być narzekanie. Musi być narzekanie, że to CoD i nawet jeśli będzie osadzony w realiach drugowojennych, to rozgrywka będzie się sprowadzać do kilkugodzinnej, uskryptowionej kampanii oraz arcade'owego multiplayera. Po prostu musi być, bo przecież Activision dawno temu powinno było wymienić formułę swojej flagowej serii pomimo, że właśnie ta formuła jest tym, co przyciąga co roku dziesiątki milionów graczy.

Zdarzają się też bardziej sensowne powody do narzekań - ot chociażby, czemu cała gra z góry poświęcona będzie wyłącznie frontowi zachodniemu i skupiać się na 1 Dywizji Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych? Z całej II wojny światowej, w której zginęło 80 milionów ludzi ze wszystkich stron świata, Sledgehammer Games daje nam akurat ten wycinek, który w ciągu ostatnich dwóch dekad został totalnie przez amerykańską popkulturę przetrawiony.

Parenaście lat temu lądowanie w Normandii czy misja we francuskim miasteczku z kościółkiem w centrum, występowały do porzygu w większości fpsów. Zresztą, nawet Big Red One (jak potocznie nazywana jest amerykańska 1 Dywizja) było podtytułem konsolowego Call of Duty 2 robionego przez Treyarch (gry, która na dobre rozpoczęła pochód CoDa przez kolejne generacje konsol). Po co po raz kolejny do tego wracać, skoro nawet pierwszy, pecetowy, CoD starał się wprowadzać szersze spektrum przez połączenie w jednej grze trzech, różnych kampanii i pokazanie wojny w Europie od strony Amerykanów, Brytyjczyków i Rosjan?

Nawet przyznam, że osobiście wolałbym grę rozgrywającą się w Azji. Kampania pokazująca II wojnę chińsko-japońską byłaby czymś naprawdę interesującym (nie tylko z growego punktu widzenia), nie mówiąc już o radosnym ostrzeliwaniu się na rajskich plażach Pacyfiku w meczach multiplayerowych.

A jednak, rozumiem czemu Sledgehammer Games zrobi coś, co można wręcz nazwać rebootem gry Treyarch sprzed dwunastu lat.


Przede wszystkim, po tylu latach (World at War wyszło w 2008 roku) nieobecności II wojny światowej w CoDzie (i grach wysokobudżetowych w ogóle) mamy całe pokolenie graczy, dla których lądowanie w Normandii będzie taką samą nowością, jaką było dla młokosów uruchamiających po raz pierwszy Medal of Honor. Dla nich rajd Amerykanów na Berlin (spoiler alert: jednak to Ruscy wygrali) jest bardzo dobrym punktem wejścia w tematykę drugowojenną. Dokładnie z tego punktu wyszedł w roku 1998 Steven Spielberg, który Szeregowcem Ryanem (oraz MoHem - bo również ta seria gier powstała z inicjatywy reżysera) rozpoczął popkulturowy, multimedialny pochód II wojny światowej.

Nawet dla tych, którzy dokładnie pamiętają Szeregowca Ryana, Kompanię Braci oraz dziesiątki gier, jakie ukazały się w pierwszej dekadzie XXI wieku, to konkretne umiejscowienie akcji będzie powrotem do czasów młodości. Tutaj już wchodzimy w nostalgię - nawet jeśli za dzieciaka rzygaliśmy już babcinymi pierogami z kapustą i grzybami, to po kilkunastu latach od śmierci babci zabilibyśmy za porcję takich pierogów. Tak to właśnie działa.

Z mojej strony mogę powiedzieć, że cieszę się, że cała gra będzie zamknięta do jednej historii, z jednego, bardzo konkretnego miejsca w drugowojennej czasoprzestrzeni. Po pierwsze dzięki temu w multiplayerze nie będzie Niemców strzelających z japońskich karabinów czy Amerykanów prujących z pepeszy (jakoś takie pomieszanie realiów historycznych drażniło mnie w World at War).

Po drugie kampania nie będzie poszatkowana na kilka, niepowiązanych ze sobą, wątków, lecz będzie opowiadać jedną, spójną historię wojenną. Skakanie po łebkach i operowanie schematami (czy po prostu stereotypami) strasznie mnie wkurwiało w starszych odsłonach Call of Duty. Okej, teraz nie spodziewam się nagle czegoś na miarę SpecOps: The Line (nawet jeśli muszę przyznać, że historia opowiedziana w takim Black Ops 3 bardzo zbliżyła się do tego poziomu), ale przynajmniej istnieje szansa, że tryb kampanii przyciągnie mnie na dłużej, niż jedno przejście.


Należy pamiętać, że powrót do II wojny nie był wcale taki oczywisty, jak się może obecnie wydawać. Michael Condrey (jeden z szefów Sledgehammer Games) już po premierze Advanced Warfare (dwa i pół roku temu) wspomniał, że chciałby takiego powrotu, ale nie jest pewien czy byłby on dobry dla serii, która na dobre przeskoczyła w futurystyczny, dynamiczny, trójwymiarowy rozpierdol.

Takie obawy mogły wydawać się śmieszne po tym, jak przyjęte zostało ogłoszenie Battlefield 1, jednak pamiętajmy, że CoD WWII zaczął być robiony zaraz po premierze AW. Wówczas postawienie na przeszłość było jednak jakimśtam skokiem wiary, bo gdy już dajesz dzieciarni plecaki odrzutowe i lasery, to ta dzieciarnia mocno się wkurwi, gdy im te plecaki zabierzesz, a w miejsce laserów dasz karabiny powtarzalne.

Szczerze powiedziawszy, to nawet moja własna żona tak to widziała - gdy mówiłem jej, że chciałbym grę w realiach historycznych, to pytała "po co się cofać?" Dopiero później, gdy osobiście porównała Infinite Warfare z Modern Warfare Remastered, przekonała się, że czasem mniej oznacza więcej (i vice versa).

Po reakcji na Battlefield 1 (oraz Infinite Warfare) Activision wiedział, że Call of Duty WWII będzie powrotem serii na konsolowe szczyty (bo o rzuceniu rękawicy pecetowemu CSowi raczej mowy nie ma i nie będzie). Na okazję premiery pierwszego trailera wynajęto salę w londyńskim IMAXie i urządzono szoł na żywo (z widownią, wywiadami z twórcami itd.) - totalne przeciwieństwo wstydu, jaki otaczał ogłaszanie Infinite Warfare rok temu. Hype jest duży i zdecydowanie pozytywny - w ciągu niecałej doby trailer WWII zdobył na youtubie więcej lajków niż do tej pory zdobył którykolwiek trailer z jakiejkolwiek z poprzednich części CoD.

Trochę przypomina to reakcję na prezentację Battlefielda 1 rok temu (nawet ilość lajktów na youtubie w tym samym odstępie czasu jest bardzo podobna). Sytuacja jest na tyle ciekawa, że mejnstrimowa reakcja na kolejne Call of Duty zwykle była mieszana (i skłaniała się raczej ku negatywnej), co nie przeszkadzało serii być najpopularniejszym konsolowym fpsem danego roku (może za wyjątkiem Infinite Warfare, które jednak obiektywnie i tak radzi sobie całkiem nieźle - biorąc pod uwagę hejt otaczający ten tytuł). Jeśli obecnie reakcje są pozytywne, to można przypuszczać iż na jesieni WWII zmiażdży wszystko i wszystkich. To z kolei oznacza, że fala na drugowojenne (a może generalnie historyczne - w końcu wspomniany, pierwszowojenny Battlefield również przyłożył tutaj swoją rękę) powróci na dobre i za kilka lat będziemy nią rzygać.


Dobra, na razie może nie wybiegajmy za bardzo w przyszłość i gdybania, skupmy się na konkretnych informacjach jakie przebijają się z trailerów, obrazków i zapowiedzi. Co można powiedzieć na chwilę obecną? Ano kilka rzeczy.

Po pierwsze spójrzmy na te obrazki (pochodzące z zupełnie pierwszych, oficjalnych materiałów - jeszcze przed trailerem). Mamy tutaj pistolety maszynowe M1928 i... to ważne, bo chyba w każdej dotychczasowej, drugowojennej grze konfiguracje i nazewnictwo Thompsona były pomieszane. Tymczasem tutaj wszystko się zgadza: przednia rękojeść, żebra chłodzące na lufie, magazynek bębnowy, uchwyt zamka itd. Mamy tutaj dokładne odwzorowanie konkretnego modelu, jakby na dzień dobry twórcy chcieli powiedzieć: "Widzicie? Znamy się!"

Zresztą, w chwili inwazji na Europę armia USA miała już nowy pistolet maszynowy M3 (który to pozostał w użytku aż do operacji Pustynna Burza) i to właśnie "Grease Gun" (jak było potocznie nazywane M3) widoczny jest w rękach żołnierzy z trailera WWII. Twórcy mogliby teraz wyjeżdżać z Thompsonami (w popieprzonych konfiguracjach) i Garandami (jeżdżąc na nostalgii do gier sprzed kilkunastu lat), ale postanowili jednak pójść dalej i zaserwować nam produkt oparty na rzetelnej wiedzy historycznej (przynajmniej w zakresie uzbrojenia - w końcu to jest w Call of Duty najważniejsze).

Ciekawie zapowiada się też obrany kierunek artystyczny. Od czasu sukcesu Black Ops każda kolejna część Call of Duty zdaje się podbijać żywe, jasne kolory, idąc naprzeciw głosów kompetytywnych graczy (dla których czas reakcji na wyskakujących, kolorowych przeciwników jest sprawą kluczową). Jak to pogodzić z drugowojenną tematyką? Mapka na plaży Omaha z żółtym piaskiem, błękitnym niebem i czerwonymi żołnierzami drużyny przeciwnej?

A dupa! Główny grafik zapowiedział, że grafika ma operować wywołującym emocje mrokiem - czyli, że postawiono na wojenny realizm.

Wygląda na to, że hajp związany z nadchodzącym Call of Duty ma mocne nogi. Jeśli coś nie zostanie spieprzone (a czasem wystarczą szczegóły) to będzie 9/10 albo i 10/10 i znaczek jakości oraz granie przez lata.

Czy bardzo widać, że się jaram?


A swoją drogą, to szkoda mi trochę Infinity Ward, bo ich Infinite Warfare marnieje w oczach. Na prezentację pierwszego map paka nie zostali zaproszeni tradycyjni, codowi jutuberzy (w sumie na swoje życzenie - bo wszyscy zgodnie ogłosili niechęć wobec Infinite Warfare). Drugi map pak w ogóle nie miał sensownej prezentacji, a jedynie ogólnikowy i chujowy trailerek (chociaż powiem szczerze, że mapki są całkiem dobre i widać, że ktoś się nad nimi napracował). Przed nami jeszcze premiery trzeciego i czwartego map paka, a Activision ewidentnie się wypina i patrzy w przyszłość - Call of Duty Druga Wojna Światowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz