czwartek, 25 maja 2017

Resident Evil 7


Pierwsza oraz czwarta część Resident Evil to bezsprzecznie klasyka. Jedynka rozpoczęła pochód japońskich surwiwal horrorów dwie dekady temu, natomiast gdyby nie czwórka, to ciężko oceniać jak wyglądałyby obecnie strzelanki trzecioosobowe (chociażby Cliff Bleszinski przyznał, że nie wiedział jak umiejscowić kamerę w Gears of War, dopóki nie zobaczył RE4). Biorąc pod uwagę cyferki przy kolejnych częściach serii, to wychodzi, że taką samą rewolucją powinna być siódemka.

W skali serii można z całą pewnością mówić o rewolucji. A w skali gejmingu w ogóle? No nie za bardzo... Od paru lat mamy nawał horrorów pierwszoosobowych, a takie Condemned: Criminal Origins wyszło już na premierę Xboxa 360 (czyli prawie 12 lat temu). Czy jednak dobra gra musi rewolucjonizować i wyznaczać nowe kierunki? Nie!


W pierwszego Residenta grałem na wiosnę 1998 roku. Pamiętam, że przygodę ukończyłem dokładnie tego dnia, którego (według zapisków znalezionych w grze) nastąpił wypadek w laboratoriach korporacji Umbrella, prowadzący do całego tego zamieszania. Przypadek?

W każdym razie, przy całym zaangażowaniu jakie udzieliło mi się w czasie poznawania sekretów posiadłości leżącej pod Raccoon City, w grze przeszkadzało mi kilka rzeczy. Po pierwsze sztywne ustawienie kamery, po drugie chujowa kontrola, po trzecie irytujące zarządzanie ekwipunkiem i przerzucanie pierdół do skrzyń, po czwarte zapisywanie stanu gry na maszynach do pisania i konieczność posiadania taśmy z tuszem... i tak dalej.

Gdyby tylko ktoś zrobił coś takiego w formie fpsa... Wówczas samemu by się sterowało oczami bohatera, kontrola byłaby totalnie przejrzysta i jeszcze żeby rzeczy z ekwipunku można było zostawiać w dowolnymi miejscu i sejwować kiedy się chce... A! No tak - dlatego System Shock 2 tak mi się podobał.


Do dwójki i trójki Residenta już mi nie starczyło cierpliwości (choć obie gdzieś tam posiadam, nawet w formie cyfrowej), a do serii wróciłem przy okazji czwórki. No i znowu: niby spoko i niby fajnie się rozwiązuje te zagadki, ale jednak fpsy robią wszystko lepiej z kontrolą na czele (w RE4 nie dało się nawet strejfować!). Niezależnie jednak od mojego marudzenia Capcom rozwijał formułę Residenta jako trzecioosobowej strzelanki, aż wyszła szóstka, w której wszystkiego było już tak nasrane, że gejmingowy mejnstrim odwrócił się z niesmakiem (chociaż fanom japońskiego pastiszu mogło się podobać).

Trzeba było poszukać kolejnej formuły...

A może trzeba było wrócić do korzeni? Albo już całkiem zaszaleć i wywrócić formułę grę przy jednoczesnym powrocie do surwiwal horroru!


W ciągu ostatnich dwudziestu lat w sferze popkulturowej bardzo dużo się zmieniło. Pierwszy Resident był "filmowy" ze swoimi statycznymi kamerami. RE7 również jest filmowy, jednak zrobiony w czasach, gdy olbrzymią część horrorów kręci się w konwencji found footage (którą to falę zapoczątkowało Blair Witch Project), stąd przeniesienie akcji na perspektywę pierwszej osoby ma bardzo dużo sensu.

Przechodząc nową grę Japończyków zdziwiłem się jednak, jak bardzo siedzi ona w jedynce RE pod względem gejmpleja. Demo wskazywało na coś pokroju Outlast, jednak mamy tutaj Residenta pełną parą: przejścia pozamykane są za pomocą wymyślnych mechanizmów i układanek, wrogów gubi się zamykając przed nimi drzwi, a pomieszczenia z maszyną do pisania (do sejwowania) i skrzynią (do przechowywania niepotrzebnych przedmiotów) są ostojami spokoju we wrogim, pojebanym świecie gry.

Pomimo perspektywy pierwszej osoby kontrola nad postacią jest mniej responsywna niż w Residentach powstałych w ciągu ostatniej dekady i przez to walka wydaje się jakaś taka toporna. Samo w sobie nie jest to jeszcze niczym złym, bo to bezwładne obracanie głową buduje jakiśtam klimat niepewności (czy może za plecami nie skrada się coś złego?) i przybliża nieco grę do czasów ze statycznymi kamerami i zgadywaniem, czy i gdzie, poza polem widzenia znajdują się przeciwnicy.


Czepiłbym się tego, że pod koniec gry, gdy ciężar przenosi się na walkę z dużą ilością wrogów, zwyczajnie nie jest to tak dobre, jak mogłoby być. Może to kwestia tego bezwładnego poruszania się, czy też tego, że zamiast przycelowania przez szczerbinkę mamy tutaj coś na kształt zooma (w sumie różnica wyłącznie estetyczna), ale gdy tych wrogów robi się dużo, a my mamy setki pocisków do wystrzelania to okazuje się, że klimat zagrożenia pryska, a walka zwyczajnie nie jest tak przyjemna, jak w większości fpsów.

A skoro już przy marudzeniu jesteśmy, to przyczepię się do długości gry. Nastawiałem się na coś rzędu 20 godzin, a napisy końcowe zobaczyłem po niecałych dziewięciu. Jak na grę stricte singleplayerową to jednak mało. Chociaż z drugiej strony, RE7 to nie RE4 - tutaj mamy mniej miejscówek, ale jednak takich konkretnych, które klimatem potrafią zadusić gracza. A biorąc wzmiankę na mniej lotne ostatnie dwie godziny (gdy gra skręca w kierunku strzelaniny), to jednak dobrze, że ten element nie został na siłę wydłużony (chociaż bossowie jednak siłą rzeczy wywołują uśmiech na twarzy miłośnikom japońskiego dizajnu).


To czego w Resident Evil 7 jest dużo, to szwendania się po zniszczonej rezydencji rodziny Bakerów i tutaj wszystko jest cacy. Sami Bakerowie przypominają nieco rodzinę kanibali z Teksańskiej Masakry, z tym, że na sterydach (czy też mutagenach), a miejsce ich zamieszkania to cała masa patentów z różnych filmów (horrorów) od dzieł Tobe'a Hoppera (poza wspomnianą Masakrą mamy tu bagno jak ze Zjedzonych Żywcem), przez The People Under the Stairs (Wesa Cravena - jakby ktoś nie znał) po Piłę.

Wszystko jest tak obślizgłe, surowe i namacalne, że wkręcenie się w ten świat przychodzi z łatwością. Wówczas to zupełnie inaczej odbiera się rzeczy, które niby to już pojawiły się wcześniej w serii, ale jednak przez nowy sposób ukazania robią dużo większe wrażenie (np. nie będzie dużym spoilerem jak napiszę, że jednemu z bossów strzela się w pomarańczowe oczy umiejscowione na całym ciele). Gdy początkowy szok mija i pojawiają się nawiązania do Racoon City, Umbrelli itd., to człowiek zdaje sobie sprawę, że w sumie gdyby głównym bohaterem był pięknowłosy Leon, a kamera była umiejscowiona za jego plecami, to całość byłaby kolejną, radosną częścią Resident Evil.

A tak, mamy Resident Evil w wersji ciężkiej, mrocznej i miejscami nawet przerażającej. Po prostu lepszej. Mam nadzieję, że perspektywa pierwszej osoby zostanie pociągnięta w kolejnych częściach.


Podsumowanko:

+ Stary, bardzo fajny Resident...
+ ...i to z perspektywy pierwszej osoby.
+ Klimat zniszczonej posiadłości na bagnach Luizjany miażdży, a zamieszkującą ją Bakerowie godni są przejścia do popkulturowej ikonografii.
- Gra mogłaby być dłuższa...
+ ...ale w sumie dobrze, że nie jest.
- Gdy już zyskuje się upragnione, duże ilości amunicji i jest się zarzucanymi dziesiątkami wrogów, to robi się nudno...
+ ...ale dodam plusa za końcowego bossa bo po prostu się należy.

Wychodzi mi 8 na 10.

Jeśli lubisz wczesne części serii, to ci się spodoba. Jeśli lubisz klimatyczne fpsy to pewnie też ci się spodoba. Szczerze mówiąc, to ciężko mi sobie wyobrazić, jak komuś może się nie podobać. RE7 jest zajebiste.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz