poniedziałek, 2 października 2017

W Battlefield grają normalni ludzie!

Dzisiaj wieczorem wyjeżdżam do Chin na jakiś czas. W sumie to na krótki czas - jedenaście dni.


Przez te jedenaście dni nie będę miał możliwości pisania bloga, sprawdzania fejsa, wyszukiwania w góglach czy oglądania jutuba. Nie będę miał też możliwości grania w gry onlajnowe. Biorę ze sobą książki i niezmordowaną PSVitę, ale strzelania po sieci przez dwa tygodnie nie będzie.

W związku z tym wczoraj siadłem i cały dzień grałem w onlajnowe strzelanki - najpierw w Black Ops 3, a potem, ku nieszczęściu randomowych kolegów z drużyny, nabrała mnie ochota na wypełnianie chujowych zadań w Battlefield 1. Wykorzystując weekendowy napływ noobów kilka godzin odblokowywałem karabiny i pistolety z nowego dlc.

Naszła mnie pewna refleksja na temat Battlefielda (i CoDa). Otóż jako człowiek wychowany na Quake'u zawsze wyżej ceniłem szybkie, kompetytywne arena szótery, niż jakieś pseudo-taktyczne, a w istocie chaotyczne, masowe popierdółki. Nie jestem w tym względzie jakimś fanbojem (chociaż pewnie fanboje zwykle nie wiedzą, że są fanbojami...), jednak zwykle postrzegałem "prawdziwych" fanów Battlefielda jako nerdów cierpiących na pewną formę schizofrenii.

Jeśli ktoś jest fanem Battlefielda to proszę się nie obrażać, tylko czytać dalej.

Chodzi o to, że żeby w pełni doświadczyć Battlefielda, potrzebna jest drużyna złożona z 32 graczy. Ktoś kiedyś tyle skompletował do meczu online? Toż to pełna obsada orkiestry dętej! Taka gra jest fizycznie niewykonalna, więc gracze zawsze są narażeni na chaos i brak realnego wpływu na wynik meczu. Nawet jeśli zsynchronizuje się kilkuosobowy team maniaków znających na wylot swoja rolę i komunikujących się mikrofonami, to i tak jego wysiłki niewiele znaczą, gdy pozostałe 20 osób w drużynie biega po mapie jak kurczaki z obciętymi głowami.

Zbierze się kilku największych świrów robiący skoordynowane ataki na flagę, ale ich wpływ na mecz jest niewielki, bo pozostałe kilka flag i tak należy do wroga. Po skończonym meczu mogą sobie pogratulować zwycięstwa, bądź skląć resztę drużyny bezużytecznych noobów w razie przegranej - jednak wynik kolejnego, a potem kolejnego meczu, to wciąż będzie loteria.

Na co więc ta taktyka i zgrana kooperacja, którą chełpią się zatwardziali fani Battlefielda?

No i mnie olśniło: to nie chodzi o mecze, tylko bitwy! Nie chodzi o wynik, ale o samo przebywanie w świecie gry.

W istocie miażdżąca część grających w Battlefield to nie są nieruchający hardkorowcy tworzący te swoje super zgrane natarcia z użyciem lotnictwa, ale podobne do mnie, każualowe herbatniki które chcą po prostu pobiegać po polu bitwy. W tym celu odpalają grę dosłownie nazywającą się "pole bitwy"!

Mózg rozjebany!


Battlefield 1 odniósł sukces bo ze swoją bardziej arcadówkową mechaniką i jasnym stawianiem zadań w większych trybach, właśnie celował w taką grupę graczy. Przyznam, że w pierwszym momencie spodziewałem się rozłamu fanbazy Battlefielda między nową, każualową jedynkę, a starą, hardkorową czwórkę. Tymczasem okazało się, że nawet na pececie (będącą główną platformą battlefieldowych hardkorów) dwukrotnie więcej graczy wybiera jedynkę (w przypadku wersji konsolowych różnica jest duuuużo większa).

Nie chodzi tylko o to, że jedynka jest nowsza - przykład niedawnego Call of Duty pokazał, że gracze naprawdę potrafią okopać się w starszych częściach, jeśli nowsze im nie przypasują.

W związku z tym, że długo postrzegałem zadeklarowanych fanów Battlefielda jako kosmitów z innej planety, niedawno zacząłem się dziwić jak często ich spostrzeżenia i reakcje są zbliżone do moich własnych. W dlc Nie Przejdą jest np mapa Fort Vaux - zamknięte przestrzenie, starcia na bliski dystans, brak pojazdów i całego tego zamieszania.

Nie ma mniej battlefieldowej mapy niż Fort Vaux, a jednak fani Battlefielda ją kochają! Ponieważ dziesiątki graczy blokują się w wąskich przejściach, więc siłą rzeczy rozdrabniają się na mniejsze zespoły, wykorzystują geometrię mapy w pojedynkach strzeleckich, a zamiast szukać pojazdów kombinują, jak zajść przeciwników od tyłu. Wiecie, co mi to przypomina?

Ano właśnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz