sobota, 17 października 2015

FPSy w podróży

Strzelanki pierwszoosobowe nie są może tak stare jak platformówki czy gry sportowe, ale gdy już się pojawiły, to z miejsca zawładnęły komputerami i (z lekkim opóźnieniem) konsolami. A jednak, pomimo bycia jednym z popularniejszych gatunków, jakoś nie mogły się przebić w przypadku urządzeń przenośnych. Najpierw problemem były ich stosunkowo duże wymagania na moc obliczeniową i chętny na taką zabawę, o ile ktoś nie chciał inwestować grubych pieniędzy w laptopa, musiał poczekać na pojawienie się Gameboya Advance. W sumie tylko po to, aby móc w podróży raczyć się klonami Dooma (w czasach gdy na urządzeniach stacjonarnych grano w Halo i "filmowe" fpsy osadzone w realiach II Wojny).

Na przełomie 2004 i 2005 pojawiły się Nintendo DS i PlayStation Portable. Niby postęp był, ale wciąż coś było nie tak. PSP niby miało moc wystarczającą do obliczania plastycznego, w pełni trójwymiarowego świata, ale projektanci urządzenia totalnie spierdolili sprawę skąpiąc mu analoga z prawej strony. DS co prawda miał zajebisty pad dotykowy, który całkiem nieźle sprawdzał się w "udawaniu" pecetowej mychy (z precyzyjnym celowaniem itd), ale przy jego mocy obliczeniowej wciąż była przepaść między tym co gracze widzieli na ekranach swoich telewizorów/monitorów, a tym topornym, kanciastym teatrzykiem wyświetlanym na górnym ekraniku (chociaż nie mogę odmówić jakości takiemu Metroid Prime: Hunters).

No i wreszcie wyszła PS Vita.

O konsolce pisałem w poprzednim poście, a po spędzeniu z nią dwóch tygodni, mogę podzielić się bardziej konkretnymi wrażeniami z gier. Nie będę to jakieś recenzje (bo przyznam się, że żadnego z tytułów nawet nie ukończyłem), ale myślę że pograłem wystarczająco aby wyrobić sobie jakąś opinię na ich temat. Zacznijmy od:


Powiem, że wahałem się, czy kupić dzieło Nihilistic Software. Co prawda jestem zapalonym fanem serii Resistance jak i również bardzo ciekawy byłem jak wygląda pierwszy, prawdziwie next genowy (teraz to już current genowy...), przenośny fps, no ale to jednak drugorzędna gra studia odpowiedzialnego za najgorsze wcielenie Call of Duty w historii (Black Ops: Declassified - też na Vitę, ale już odpuszczę...).

No więc mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to najgorsza część serii Resistance, wliczając w to średnią jedynkę i trzecioosobowe Retribution na PSP. Rozgrywka jest do bólu liniowa i schematyczna, a historii i bohaterom jakoś brakuje głębi. Zwyczajnie nie dbam o głównego bohatera (strażaka imieniem... szczerze to nawet nie pamiętam), o jego rodzinę, czy nawet cały, walczący z Chimerą, naród amerykański. Motorem do dalszej gry nie jest też strzelanie, bo wszystko to widziałem i przewałkowałem dogłębnie w epickiej dwójce i klimatycznej trójce.

Pograć można bo jakichś strasznych baboli produkt nie posiada, jednak Resistance Burning Skies to zdecydowane doły na listach szóterów do zaliczenia.


O ile RBS miało udowodnić, że Vita nadaje się do fpsów, o tyle Killzone: Najemnik, jak nakazuje tradycja serii, jest pokazem możliwości graficznych sprzętu. Jest to pokaz nieco spóźniony (Killzone: Shadow Fall wszak miało podobne zadanie w przypadku PS4, a było tytułem startowym...), ale powiem, że nawet pomijając zachwyty nad widokami, samo granie stoi na wyższej półce niż w produkcie Nihilistic.

O ile siłą serii Killzone (od dwójki) jest tryb multiplayer, o tyle jeśli komuś podobała się kampania z odsłon na PS3, to w przypadku Najemnika dostanie tego więcej, i to z możliwością grania z dala od domu. Strzały między czerwone, świecące ślipia Helghastów sprawiają taką samą satysfakcję jak na konsolach stacjonarnych. To dobrze. Źle jednak, że nie zdecydowano się na większe dopracowanie trybu dla pojedynczego gracza (bo w sumie ciężko mi sobie przypomnieć grę z konsoli przenośnej, która zawojowałaby świat multiplayerem...) i zrobienie chociażby kroku w stronę nieliniowych misji z Shadow Fall.

Może i kampanię takiego Killzone 3 przeszedłem wielokrotnie na wszystkich stopniach trudności, jednak po tych kilku latach i wieeelu dobrych, rozbudowanych strzelankach jakoś przestaje to robić wrażenie. To jednak ja - z doświadczenia wiem, że są ludzie którym liniowość nie przeszkadza wcale i nawet potrafią kupować kolejne Call of Duty dla trybu kampanii! No więc kampanie z serii Killzone są jednak lepsze ze swoim ciężkim, wojennym klimatem sci-fi i mniej oskryptowanymi (a więc bardziej niepowtarzalnymi i ciekawszymi) starciami z przeciwnikami.

Trochę denerwuje ciągłe podkreślanie, że zamiast żołnierzy z ISA, są tutaj jacyś najemnicy (nawet tytuł: Killzone Najemnik...). Po prostu czuć, że cały ten "najemny" szajs wstawiono do gry wyłącznie po to, aby uzasadnić wątek ekonomiczny (z zakupem broni i gadżetów). No i wkurza też wykorzystywanie na siłę dotykowego ekranu do rzeczy, które spokojnie można by obsłużyć za pomocą krzyżaka i przycisków - zwłaszcza w podróży, gdy łapy się pocą mamy zaraz cały pomazany ekran.


A jak się sprawdza przenośna wersja Borderlands 2?

W chwili wydania poszło w świat, że tragiczny framerate i bugi nie pozwalają grać. Od tego czasu wyszło kilka patchy i obecnie jest nieco lepiej. Animacja oscyluje między w miarę stabilnymi 20 a 30 klatkami (od czasu do czasu zdarzają się jeszcze zacięcia) i wydaje się nieco gorsza, niż na PS3 w trybie podzielonego ekranu. Generalnie da się grać z pewnymi zastrzeżeniami:

Po pierwsze wciąż kuleje fizyka i niestety tyczy to również pocisków, które zwyczajnie potrafią przelatywać przez przeciwników (co dziwne, jedne karabiny są pod tym względem bardziej felerne niż inne). W przypadku gry polegającej na ciągłym strzelaniu nie ma chyba bardziej upierdliwego, uciążliwego i irytującego błędu.

Po drugie kontrola została obłożona tak, że nie raz i nie dwa przypadkowo zdarzało mi się rzucić granatem, uruchomić zdolność specjalną czy uderzyć pięścią w powietrze (podczas gdy trzeba uderzyć przeciwnika to udaje się to zrobić może w co drugiej próbie). Wydaje się, że gra wymaga jednego, bardzo konkretnego ułożenia rąk na konsolce i wyrobienia pewnych odruchów przy stukaniu palcami w tylny panel dotykowy.

Po trzecie wciąż zdarzają się bugi przy skryptach, miejscami wymuszające ponowne rozpoczęcie misji.

Generalnie odradzałbym granie w Borderlands 2 na Vicie osobom nie znającym gry w wersji na stacjonarne konsole/peceta. Zagubienia początkującego gracza, połączone z topornością wersji przenośnej raczej zniechęci, niż zachęci. Natomiast jeśli ktoś zna Borderlands 2, to po przezwyciężeniu wspomnianych trudności będzie mieć najbardziej epicką, wielką strzelankę jaką można sobie życzyć w wersji przenośnej. Jeśli ktoś ma wersję na PS3 czy PS4 to może przenosić postacie między konsolami. Działa to zajebiście z jednym zastrzeżeniem - wersja na Vitę posiada część DLC, ale nie wszystkie z nich (jak zajebista wersja z The Handsome Collection), przez co niektóre z przedmiotów potrafią zniknąć z ekwipunku przy przeniesieniu na wersję przenośną.

Nie mniej jednak to zajebiste uczucie, gdy przeniosło się swojego komandosa czy gunzerkera na Vitę, podskoczyło nim kilka poziomów na wyjeździe, a potem wróciło do domu i s powrotem zaimportowało ulepszoną postać. Może to kwestia tego, że wielkie Borderlands 2 nie znudziło mnie jeszcze w takim stopniu jak oklepane patenty z Resistance i Killzone, ale akurat ta produkcja przykuła mnie do PS Vita najdłużej.

No i jeszcze niezmordowany Duke Nukem:


Jest to bodajże drugie (po całkiem niezłym Duke Nukem Advance), wcielenie przenośnej pierwszoosobowej strzelanki z przypakowanym blondynem w roli głównej.

Devolver Digital bardzo starało się stworzyć  z Megaton Edition tak przystępną wersję klasyka, jak się da - silnik graficzny zmieniono z kultowego Builda na coś z rozmytymi teksturami i w pełni trójwymiarową geometrią (bez zniekształcania obrazu przy patrzeniu w górę i w dół - bez obaw, bitmapowi przeciwnicy wciąż są bitmapami). W sumie nie wiem po co, bo jeśli ktoś jest maniakiem muzealnych staroci, to kafle na ścianach są chyba integralną częścią strzelanek z połowy lat 90-tych?

A z drugiej strony, jeśli ktoś jara się zbieraniem kluczy i strzelaniem do bitmapowych przeciwników, to po DN3D wyszło parę ciekawszych gier, które formułę rozwinęły, oferując przez to lepszą zabawę niż ciągłe strzelanie ze strzelby do świń (serio, Shadow Warrior, Blood czy Redneck Rampage - każda z tych gier jest lepsza niż Duke Nukem!). Jasne - przy ilości zawartości (wszystkie te pół-oficjalne epizody jak Waszyngton czy wakacje na plaży) mamy tutaj do czynienia z najbardziej kompletną wersja klasyka, jaką tylko można sobie było wymarzyć, ale to wciąż jest ten przewałkowany miliony razy Duke.

O ile w przypadku RBS i Killzone psioczyłem na zmęczenie materiału, to tutaj przypominam, że materiał jest męczony od niemal dwóch dekad...

1 komentarz:

  1. Nie, Shadow Warrior ani Redneck ni trochę nie jest lepszy od Duke'a. W żadnym wypadku. Tylko Blood jest godny.

    OdpowiedzUsuń