poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Killzone: Shadow Fall


Bardzo ociągałem się z napisaniem czegokolwiek o Killzone: Shadow Fall. Grę nabyłem już w zestawie z PS4, ale z reguły głupio pisać o czymś czego się nie przeszło, a ja do trybu kampanii podchodziłem jak do jeża. W sumie uniwersum Killzone'a uwielbiam, wszystkie gry z serii przechodziłem wielokrotnie (za wyjątkiem niedawnego Mercenary na Vitę, które dopiero sprawdzę przy okazji) i bardzo możliwe że kiedyś poświęcę serii dłuższy tekst. W istocie w pierwszego Killzona na PS2 miałem przegrane grubo ponad 100 godzin (co przekłada się na kilkanaście tysięcy zabitych Helghastów), Liberation na PSP rozpracowałem do najmniejszej znajdźki, w dwójkę na PS3 grałem naprawdę dużo a w trójkę jeszcze więcej. To ostatnie nawet przeszedłem na wszystkich stopniach trudności, więc gdy wyszła kontynuacja w całej, next dżenowej chwale, wydawałoby się że siądę i przejdę za jednym podejściem...


Napiszę wprost: to nie jest Killzone który znam, lubię i którego oczekiwałem. Jest to jakaś tam kontynuacja, ale po ostatecznym ukończeniu kampanii, nie dziwię się że twórcy nie nazwali tego "Killzone 4". Nie uświadczymy tutaj ani walki w okopach, ani szturmowania budynków, ani desperackiego odwrotu z żelaznych kleszczy helghańskiego natarcia. Nie ma jakiejkolwiek głębi psychologicznej występujących postaci, ani siarczystego "o cholera!" (suchar dla tych którzy pamiętają polonizację Killzone 2, dla tych co nie kojarzą napiszę że oryginalny Killzone to jedna z tych gier, które przeniosły rzucanie "fuckami" na masowy rynek gier konsolowych) wykrzykiwanego w ciężkich chwilach, ani uśmiercania przeciwników przez wciskanie kciuków w oczodoły... Całość ma wyraźnie lżejszy klimat, co zapewne ma na celu nie wystraszenie przypadkowych odbiorców, dla ktorych KZ:SF będzie pierwszym kontaktem z nową generacją konsol. W sumie racja i w sumie dobrze że dodano do tytułu jakieś "Shadow Fall", zamiast numerka.

Pomimo przeskoku czasowego Shadow Fall kontynuuje główny wątek z Killzone'a 3. Helghan (jakby ktoś nie wiedział, to rodzima planeta Helghastów, czyli rasy/narodu ludzi, którzy pod wpływem środowiska zmutowali do postaci bladych i łysych nazistów, gustujących w czarnych strojach ze świecącymi, pomarańczowymi dodatkami) został zniszczony, winą za co obarczono głównych bohaterów tamtej gry. Jednak w KZ:SF nie ma po nich śladu (jeśli nie liczyć jakichśtam wzmianek w znajdźkach). Ostatecznie jedyną postacią, która była w trójce, i pojawia się tutaj, jest arcyzły - Jorhan Stahl (no i może kanclerzowa Helghastów - która w trójce, jeszcze jako młoda córka Visariego, pojawiła się może przez sekundę). I w sumie tutaj też drobny zgrzyt bo Stahl w K3 to cyniczny krętacz - niby inteligentny i ambitny, ale jednak socjopatyczny cham, pozbawiony charyzmy. Człowiek którego najwyższym celem jest dojście do władzy, nawet i po trupach swoich własnych pobratymców. Ciężko orzec czy to wpływ czasu (30 lat, które dzielą akcję KZ i KZ:SF) i wyrzutów sumienia (ostatecznie, Stahl przyczynił się do "ziemiobójstwa"), czy zwyczajnie scenarzyści źle dopasowali role w grze do postaci z uniwersum. Stahl w KZ:SF to postać bardzo tajemnicza. Typ wielkiego szefa, który ujawnia się dopiero w drugiej połowie gry, a gdy staje z graczem twarzą w twarz, okazuje się być autentycznym wyznawcą helghańsko-naziolskiej ideologii stworzonej wcześniej przez Visariego. Że spoiler? Chuj. Scenariusz i tak jest przewidywalny do bólu, głównie za sprawą płaskich i stereotypowych bohaterów. Ja wiem że oryginalna trylogia też nie błyszczała pod tym względem, ale teraz to już kwintesencja bidy i nijakości (zwyczajnie porównajcie sobie Echo z KZ:SF i Hakhe z jedynki!). Taką historię widzieliśmy chociażby w trybie kampanii w Battlefield 3. Pamięta ktoś tą zajebiście epicką kampanię w Battlefield 3? Ano właśnie...


Sytuację ratuje że to jednak uniwersum Killzone'a. Tutaj każdy szczegół i każda znajdźka jest elementem czego większego. Świat ten jest dogłębnie zmilitaryzowany a Helghaści są ucieleśnieniem koszmaru wojny, takiego, który do tej pory straszy ludzi w Europie. Shadow Fall ukazuje tą wojnę z nieco innej strony. Jest to wojna zimna, z szeregiem nieoficjalnych incydentów, nie zaś, jak do tej pory, otwartymi działaniami na szeroką skalę. Tak jak wspomniałem, cierpi na tym "killzonowość" produkcji, ale jednak ma to też swoje dobre strony: jedna misja po helghańskiej stronie muru (nie wspomniałem że po zniszczeniu Helghanu Helghaści zamieszkali na Vekcie? - no to właśnie wspomniałem), daje nam lepsze zrozumienie Helghastów, niż cała inwazja na  Helghan w dwójce i trójce. Do tego dochodzą znajdźki, dające szczegółowe (acz wyrywkowe) wytłumaczenie konfliktu i nadający bladej jak dupa topielca (tutaj: czoło Helghasta) fabule nieco rumieńców. Moim absolutnym faworytem jest komiks opowiadający losy helghańskiego żołnierza w czasie pierwszych wojen z ISA. W sumie skoro Helghaści są futurystycznymi nazistami (dosłownie, noszą wszelkie cechy "niemieckiej szkoły" narodowego socjalizmu) to zapewne ta cecha rozwinęła się u nich w czasie konfliktu zbliżonego do I Wojny Światowej... I chociaż ta analogia została przedstawiona z gracją czołgu K - Wagen, to jednak historie ukazane w znajdźkach są dużo bardziej interesujące niż ta przedstawiona w wątku głównym, i przez to stanowią (przynajmniej dla mnie) największy powód do przechodzenia kampanii.


Trochę szkoda że nieciekawy scenariusz i schematyczne postacie (tudzież vice versa) odbiły się na trybie dla pojedynczego gracza, bo widać że twórcy autentycznie włożyli w produkcję kawał roboty. Kampania jest przyzwoicie długa jak na obecne standardy szóterów militarnych (wliczając w to Killzone'a 2 i 3), miejscówki są różnorodne, a jednocześnie dopracowane. Wszystko wygląda pięknie i działa pięknie - w trybie kampanii mamy full hd z tendencją do przekraczania granicy 30 klatek animacji, natomiast w multiplayerze rzadko spada poniżej 60 klatek, i skaluje do full hd z jakiejś nieco niższej rozdzielczości. Gdyby nie ostatnia (niedorobiona jak sam skurwysyn) misja skradankowa, powiedziałbym że wszystko jest tutaj dopracowane do najmniejszego szczegółu. Nawet zadania w czasie misji można często wykonywać w dowolnej kolejności, co dawałoby jakieś tam wrażenia sandboxowe, gdyby nie to, że konstrukcje poziomów w większości przypadków są liniowe do bólu. O polonizacji napiszę tyle że jest. Nie ma tutaj jakichś większych kiksów (no może poza tym że kwestie głównego bohatera potrafią być strasznie ciche i niesłyszalne w ogólnym miksie), ale też nie ma pamiętnego Jana Englerta soczyście lżącego podwładnych.

Poza tym jakby nie patrzeć, tryb kampanii w Killzone zawsze będzie ciekawszy niż tryb kampanii w dowolnym innym militarnym szóterze. Nawet gdy klimat kuleje (jak w Shadow Fall), zawsze jakąś tam ciekawostką wzbogacającą gameplay są futurystyczne gadżety, bronie i wreszcie wrogowie. Niby równie dobrze mogłyby być standardowe M16, kałachy, czołgi i helikoptery, ale świat sci-fi zawsze będzie ciekawszy niż czwarta czy piąta inwazja na USA.


Jednak pamiętajmy, że Killzone: Shadow Fall to przede wszystkim nowoczesna gra  i sztandarowe dziecko Sony na polu strzelanin sieciowych. Tutaj najprędzej spodziewałbym się każualizacji... a tymczasem naprawdę spory zaskok. Wyobraźcie sobie grę konsolową, pozbawioną jakichkolwiek mechanizmów typu aim assist czy przyciąganie pocisków. Tutaj kule lecą tam, gdzie wskazuje lufa, a bronie bardzo realistycznie poddają się prawom fizyki związanym z wystrzeliwaniem pocisków. Dziwne jak na konsolową grę? No to może zróbmy jeszcze dziwniej: o ile pancerze na ciele pozwalają przyjąć stosunkowo duże obrażenia (coś porównywalnego z Battlefieldami), o tyle postrzał w głowę jest zawsze śmiertelny. Nie ma tutaj jakichś mnożników obrażenia czy innego wymysłu. Po prostu jak trafią cię w łeb to umierasz, gdy jednak pierwszy trafisz w łeb to przeciwnik umiera. W istocie, Shadow Fall konsekwentnie pielęgnuje tą inność, która sprawia że ludzie z odruchami wyszlifowanymi na CoDach czy nawet Battlefieldach, na dzieńdobry dostawać będą w dupę mocniej niż aktorki w filmach Rocco Siffrediego. W tą grę po prostu trzeba się wczuć i poświęcić jej w całości swoją uwagę. Wówczas uwidacznia się ta granica, która dzieli nooba od mistrza. Osobiście przyznaję się bez bicia, że za dużo grałem w CoDa od czasu Killzone 3, bo wciąż nie potrafię dojść do dodatniego stosunku liczby zabić do liczby zginięć (podczas gdy w Killzone 3 z czasem podchodził on pod 1,5).

Zrezygnowano z kilku gadżetów (co pociągnęło wykasowanie choćby całej klasy infiltratora - co akurat jest dobrym posunięciem) i nie ma już latania na jetpaku czy skakania w egzoszkieletach a nawet zmniejszono liczbę graczy z 32 na 24. Z jednej strony szkoda że gra straciła odrobinę z tej futurystyczno-wojennej epickości, z drugiej jednak rozgrywka nabrała nieco wymiaru osobistego. Należałoby wspomnieć że postęp w grze, naliczany jest inaczej niż we wszystkich innych współczesnych strzelankach (wliczając w to nawet dotychczasowe odsłony serii). Punkty doświadczenia nie wpływają na naszą "rangę" czy nawet na rośnięcie jakiegoś levela. Zamiast tego gracz wypełnia wyzwania - coś jak w CoD (zabij tylu i tylu celując z danego celownika, zdobądź tyle i tyle punktów grając stopami i siedząc do ekranu tyłem, itd.), tyle że tych wyzwań jest tu jeszcze więcej i generalnie wszystko na odwrót niż w CoDzie, czyli że zdobywanie punktów powoduje zaliczanie danych wyzwań a nie że zaliczanie wyzwań daje premie punktowe... Jakby ktoś się gubił w takim podejściu do sprawy to zawsze postawić sobie może za cel zaliczenie wyzwań bardziej konkretnych, jak zabicie 10000 przeciwników czy zdobycie miliona punktów. Wciąż jednak pozostanie mały smutek, że nie możemy pochwalić się znajomym, że grając w grę wideo, awansowaliśmy na stopień majora czy innego sierżanta...

Podsumowując należy stwierdzić, że to właśnie ten oryginalny (z pozoru nieprzystępny, ale na pewno wielce satysfakcjonujący) multiplayer jest głównym daniem i główną zaletą gry. Sami twórcy go wciąż dopieszczają, dodając co jakiś czas (za darmo!) nowe mapy. Jednak biorąc pod uwagę że gra sprzedawana była w zestawach z PS4 i, chcąc nie chcą, ma ją masa posiadaczy tejże konsoli, dziwi mała populacja online. Napiszę obrazowo, że na każdego gracza grającego po sieci w Killzone: Shadow Fall przypada 50 graczy grających w tym samym czasie, również na PS4, w CoD: Ghosts. Mam nadzieję że ta marka nie skończy jak inny, zajebisty fps ze stajni Sony - Resistance...


Natomiast muszę jeszcze napisać o czymś, co mnie zajebiście wkurwia: w grze nie ma splitscreena! Tak, wiem że dużo innych gier też nie ma, ale do chuja, to ma być next gen, a ja nie będę kupował drugiej konsoli i drugiego telewizora, żeby moja kobieta (czy kolega) mogła grać ze mną. Nawet nie ma jebanej kooperacji, jak w Killzone 3!

Przysięgam że za każdym razem jak gra zorientowana na multiplayera nie będzie dawała opcji gry na podzielonym ekranie, będę się przypierdalał, bo zwyczajnie tak być nie powinno. Może dla niektórych, nieposiadających znajomych nolajfów to nie problem, ale po tym jak gry takie jak Halo (czy nawet GoldenEye z 1997 roku!) dawały radę dzielić ekran między czterech graczy, taka tendencja nie powinna mieć miejsca.

No więc podsumujmy:

+ Naprawdę ładna grafika (czy zdażyło się wam patrzeć na ścianę i zastanawiać się czy to co widzicie to poligony czy też tekstury z nałożonymi efektami? - właśnie tak ładna grafika).
- To jest next gen i to że grafika jest ładna, powinno być standardem ;)
+ Może i jakoś tak "rozmiękczony" ale to jest Killzone, a nie jakiś tam military szóter. Historia tego uniwersum posuwa się do przodu, a takich miejscówek, ani takich przeciwników, nie spotka się w jakimś CoDzie czy Battlefieldzie...
- ...co nie zmienia faktu że wciąż przewija się myśl, że w czasach gdy nawet krótsza i mniej dopracowana gra wojenna potrafi zapadać w pamięć tutaj poszli w schematy. I to studio Guerilla, które stworzyło Shellshock Nam'67 (wygóglujcie jak nie kojarzycie) w czasach, gdy trendy w grach wojennych wyznaczał Medal of Honor.
+ Dużo i ciekawych znajdziek. Komiks to mistrzostwo.
+ Bardzo ciekawy multiplayer...
- ...ale bez split screena...
+ ...ale przynajmniej twórcy dobrowolnie dają dodatkową zawartość, zamiast robić z niej płatne dlc (które zresztą też można zakupić jeśli ktoś cierpi na nadmiar pieniędzy).

W skali od 1 do 10 wychodzi mi solidne 7. Nowy Killzone może nie jest powodem dla którego warto wydawać dwa tysiące na PS4, ale jeśli już masz PS4 to na pewno warto dać grze szansę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz