wtorek, 10 lipca 2018

Wirtua(l)ny Wojownik


Jak niektórzy wiedzą, mordobicia to jeden z moich ulubieńszych gatunków gier. Jeszcze zanim w ogóle usłyszałem o koncepcie pierwszoosobowego strzelania do demonów, w najlepsze nakurwiałem hadokeny i inne szoriukeny. To stąd wyrosło moje pojmowanie gry kompetytywnej, które później rzutowało na sposób, w jaki postrzegałem (i w sumie wciąż postrzegam) strzelanki.

Oczywiście, jeśli już jesteśmy przy mordobiciach, to jak każdy prawdziwy fan gatunku uznaję absolutną wyższość mordobić 2d nad mordobiciami 3d. Wraz z premierą systemów 32-bitowych (a więc pierwsze Playstation i Sega Saturn) pojawiły się napierdalające się postacie, stworzone z oteksturowanych (tzn, niekoniecznie, ale przeważnie) poligonów i to była technologiczna rewolucja. Nagle walka stała się mniej symboliczna, a bardziej realistyczna... ale jeśli ktoś rozumiał mordobicia właśnie jako wirtualne pojedynki abstrakcyjnych awatarów (bo tak gry się pojmuje na poziome kompetytywnym), to ten trend przenoszenia wszystkiego w 3d wydawał się tylko przejściową modą,

Na cholerę mi łazić w głąb areny, skoro rozgrywka staje się przy tym wolniejsza, a jednocześnie bardziej chaotyczna?

Tak było to postrzegane przez tru-prawdziwków jeszcze w latach 90-tych i jeśli spojrzymy na to, jakie mordobicia są popularne obecnie, to faktycznie, rozgrywka prowadzona w 2d zdominowała gatunek. Ostatnim liczącym się reprezentantem 3d jest jeszcze seria Tekken, ale biorąc pod uwagę obecny, growy mejnstrim, jest to nisza niszy - lata świetlne od poziomu późnego "szaraka", gdy każdy wiedział kto to jest Paul Phoenix, a kto to Eddy Gordo.


A pamięta ktoś rywalizującego z Tekkenem, Virtua Fightera? Ja pamiętam bardzo dobrze, bo tak się składa, że zamiast Playstation miałem Segę Saturn. Zresztą, właśnie Virtua Fighter był jednym z ważniejszych powodów, dla których wybrałem (dużo mniej popularną) konsolę Segi.

Tak jak generalnie wolę mordobicia 2d, tak VF zawsze był dla mnie numerem jeden jeśli chodzi o 3d i koronnym dowodem, że jednak na tym polu można zrobić coś, co jest równoważnego dla tych wszystkich mordobić od Capcoma i SNK (albo chociaż dla Mortal Kombat). Gdy w wakacje roku 1994 pograłem w część pierwszą (z grafiką jeszcze pozbawioną tekstur), rozgrywka pochwyciła mnie cała ta "nowość" z super płynną animacją, realistycznymi ruchami, biciem leżących przeciwników i trójwymiarowymi arenami, z których można było wylecieć.

Z czasem ta "nowość" przestała być nowością, bo oto pojawiła się cała masa naśladowców, bezwstydnie korzystających z fundamentów stworzonych przez projektantów Segi. No i tutaj pies był pogrzebany, że im bardziej ci naśladowcy starali się rozgrywkę ulepszać (chociażby zwiększając tempo - każdy fan Street Fightera czy Mortal Kombat pamięta, jak te serie przyspieszały wraz z kolejnymi odsłonami) tym bardziej ich gry były chaotyczne, maszerskie i generalnie po prostu złe. Jedyne, co zbliżyło się do poziomu rozgrywki z Virtua Fightera, to był wspomniany Tekken (wszak nad pierwszymi częściami obu serii pracował ten sam główny projektant, Seiichi Ishii) - to znaczy tak, jak plebs może zbliżyć się do elity ;).

Do tego te postacie... O ile Tekken miał jakieś przegięte roboty, demony i całą masę dziwactw, tak zawodnicy z Virtua Fightera wyglądali bardziej jakby ich wyjąć z kina "karate" lat 80-tych. Pamiętacie te piękne czasy, zanim MMA skorygowało wyobrażenie ludzi na temat skuteczności dalekowschodnich sztuk walki? No więc mamy tutaj style modliszki, pijane kung-fu, ninjutsu i wszystko to na równych szansach z kickboxerami i zapaśnikami... No po prostu klasyka (i nawet jeden z trybów w Virtua Fighter 4 został nazwany "kumite" ;)).


A jednak Virtua Fighter od początku miał jakoś tak pod górkę. Najpierw popularność Playstation od Sony zmiażdżyła biednego Saturna (co wpłynęło generalnie na większość marek, z którymi kojarzona była wówczas Sega), a gdy Sega zarzuciła plany sprzętowych podbojów (po średnim przyjęciu Dreamcasta) i zaczęła tworzyć gry na sprzęt dotychczasowej konkurencji, ludzie generalnie przestali się już jarać mordobiciami 3d.

Nawet gdy wraz z Xboxem 360/PS3 popularność konsolowego grania sieciowego wystrzeliła w kosmos, Sega jakoś nie potrafiła tego wykorzystać. Pierwsza wersja Virtua Fightera 5, wydana na PS3 nie miała w ogóle trybu sieciowego! W obecnych czasach niewyobrażalne, żeby w grę stricte kompetytywną nie dało się grać online, a i w 2007 coś takiego wyglądało idiotycznie. Najgorsze, że nawet długoletni szef serii, Yu Suzuki (fani japońszczyzny pewnie kojarzą tego pana z niedawno reanimowanego Shenmue) otwarcie twierdził, że Virtua Fightera nigdy nie będzie się dało przenieść do sieci.

Ale jak to? Ano tak to, że system walki w VF jest na tyle specyficzny, że tutaj liczy się każda, pojedyncza klatka, a zawsze przy grze online między graczami będzie lag wielkości kilku takich klatek. O ile w przypadku innych mordobić (czy innych gier w ogóle) kody sieciowe zakładają te kilkadziesiąt milisekund różnicy, z przewidywaniem kolejnych klatek i innymi, skomplikowanymi algorytmami, tak tutaj jeśli komenda nie przyjdzie z dokładnością co do klatki, to zamiast przechwytu ciosu przeciwnika, biedny Akira dostanie ciosa w ryj. Właśnie dzięki natychmiastowym reakcjom na komendy gracza w Virtua Fightera grało się tak dobrze - wszystko było namacalne, ciosy były przewidywalne co do ułamka sekundy i centymetra...

No po prostu to, co odróżniało kolejne części Virtua Fightera od podróbek niższej jakości, sprawiło też, że przeniesienie serii w XXI wiek zostało uznane przez samego twórcę za niemożliwe.

Gracze nie dali się jednak przekonać, Sega ostro wzięła się do pracy (już bez udziału Yu Suzukiego), i już wersja VF5 na Xboxa 360, z października 2007, posiadała opcję online. Po kolejnych paru latach (konkretnie w czerwcu 2012) wydano ostateczną wersję ostatniej części Virtua Fightera na Xboxa 360 oraz PS3, z całkiem sprawnym kodem sieciowym.


To właśnie Virtua Fighter 5: Final Showdown zostało na początku lipca "rozdane" wszystkim posiadaczom złotego abonamentu Xbox Live (we wstecznej kompatybilności na Xboxa One) i powiem szczerze, że nie spodziewałem się, że ten prezent urodzinowy (no bo... akurat urodziny miałem) będzie aż tak dobry!

Pamiętając wypowiedź Suzukiego na temat onlajnu przez lata unikałem Virtua Fightera w takiej formie, ale gdy gra sama wylądowała mi w rękach to okazało się, że zupełnie niepotrzebnie odcinałem się od jednej z moich ulubionych serii mordobić (swego czasu cenionej dużo wyżej niż Mortal Kombat czy Killer Instinct).

Okej nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki i przypomniałem sobie o tym już na początku, gdy wybrałem mojego ulubionego Akirę do pierwszej walki rankingowej. Otóż generalnie zawodnicy w Virtua Fighterze są ustawieni od najbardziej wymagających do najbardziej lamerskich. Jeśli ktoś ma idealny refleks i idealnego skilla, to Akirą rozłoży absolutnie każdego, bo ta postać została właśnie tak zaprojektowana: ma bardzo szybkie kombosy, ale bardzo trudne do wykonania (nawet na arcade'owym kontrolerze, bo na krzyżaku pada wprost niewykonalne) a przy tym słaby zasięg. A jeśli komuś natura poskąpiła idealnego refleksu i skilla (albo miał takowe, tyle że ćwierć wieku temu...)? No to wtedy mamy całą gamę innych postaci, z cechami bardziej nastawionymi na jakieś zagrania taktyczne czy psychologiczne (do których zaliczyć można wkurwianie przeciwnika maszowaniem przycisków ;)).

Właściwie to z Akirą jest taki szkopuł, że jego styl faktycznie najgorzej przenosi się na grę sieciową i widziałem to również u innych, którzy w walkach rankingowych próbowali wykonywać te idealnie wymierzone w czasie i przestrzeni ciosy... Wiem, że 20 lat temu na automatach skopaliby mi dupsko, ale teraz byli bez szans w starciu z huraganem kopniaków jakiegoś Liona czy Pai. No cóż, ze swojej strony mogę tylko się cieszyć, że zawsze starałem się grać wszystkimi postaciami.


Generalnie jednak szkoda patrzeć na całą tą sytuację, gdy najlepsze mordobicie 3d ewer (piszę to całkowicie dosłownie), jest tak mało docenione. Nawet gdy sprawdziłem rankingi to z przerażeniem zauważyłem, że żaden z moich xboxowych friendów nawet nie spróbował oferowanego przez Segę i Microsoft Virtua Fightera 5. Dosłownie: najlepsze mordobicie 3d nie jest wystarczająco dobre nawet, jeśli jest rozdawane za darmo - i nie chodzi tylko o moich znajomych (po których jeździć nie zamierzam, bo fajnie że są).

Gdy odświeżyłem sobie podstawy, na dobre wpadłem w wir meczy rankingowych i na ponad setkę rozegranych walk przegrałem ledwie kilka.

Tak jest. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu rozpierdalam przeciwników jeden za drugim... i wcale mnie to nie cieszy, bo tylko uzmysławia mi to, jak bardzo niszową produkcją jest jedna z moich ulubionych serii. Takich wyników nie miałem nigdy, nawet jeśli dana produkcja przeżywała chwilowy napływ noobów sprawdzających darmową grę (tak jak teraz VF5 na Xboxie).

To nie ja jestem zajebisty - to koncept Virtua Fightera jest obcy dla miażdżącej większości ludzi. Najstarsza (i najlepsza!) seria mordobić 3d zaraz ponownie wróci do świata duchów i tam już pewnie zostanie na zawsze. I to jest zajebiście smutne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz