piątek, 3 listopada 2017

Wolfenstein 2: The New Colossus


Dzisiaj będzie politycznie, jako że mowa o Wolfenstein 2 - najbardziej upolitycznionej grze tego roku. Kto ją tak upolitycznił? Dziennikarze? Internetowi krzykacze? Sami twórcy? No cóż...

Jeszcze parę lat temu napierdalanie nazioli było czymś (prawie) uniwersalnie akceptowalnym. Nawet pożądanym. Jednak 8 listopada 2016 roku stało się coś niewyobrażalnego - prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki został republikański kandydat, Donald Trump. Od tego momentu środowiska lewicowe po drugiej stronie Atlantyku ogarnęła histeria, która jak wszystko z USA, przeniosła się internetem i na nasz kontynent.


Przez ostatnie parenaście miesięcy nazistami zostali niemal wszyscy mieszkańcy okcydentu: uważasz, że ludzie powinni być traktowani tak samo bez względu na płeć czy kolor skóry? No to jesteś nazistą, bo nie zauważasz uprzywilejowanej pozycji białych (zwłaszcza mężczyzn), które to przywileje powinny być równoważone przez organy państwowe za pomocą "pozytywnej" dyskryminacji.

Większość Polaków może się co najwyżej cieszyć, że żyje w ciemnogrodzie, z dala od "postępowego" odwracania kota ogonem, ale fakt pozostaje faktem - słowo "nazi" nie tylko się zdewaluowało, ale wręcz zaczęło oznaczać coś, z czym większość porządnych ludzi może się tylko utożsamić (co jest chujowe, bo prawdziwi naziole wyściubiają swoje brunatne pyski, przekonani o powszechnej akceptacji dla ich zjebanych poglądów).

A tu wychodzi gra, której twórcy (studio MachineGames) nie tylko nawołują do zabijania nazistów, ale do tego są ze Szwecji - tej mitycznej krainy, gdzie ludzie opętani lewacką propagandą dążą do samozagłady.


No i gdy wydawało się, że gorzej się nie da, to gra otrzymała wysokie noty od mejstrimowych dziennikarzy (średnia 88/100 na Metacritic z miejsca ustawia Wolfensteina 2 na stanowisku najlepszej strzelanki roku), a wszyscy wiedzą, że miejstrimowi dziennikarze nie dość, że w ogóle nie znają się na grach, to jeszcze są socjalistami, feministami i tym podobnymi - generalnie będą promować najgorsze gówno, jeśli tylko będzie ono niosło w sobie odpowiedni ładunek ideologiczny.

Niestety, okazuje się, że internety i ogólny zasryw informacji jednak nie ułatwia wyrabianiu opinii. Tak jak ćwierć wieku temu i tak jak przed wiekami - żeby się o czymś przekonać, trzeba sprawdzić samemu.

No więc pełen obaw (i, być może, uprzedzeń) zakupiłem Wolfenstein 2: The New Colossus i jak do tej pory spędziłem z nim wystarczająco czasu, aby uczciwie wyrobić sobie opinię.


Powiem szczerze, że przez pierwsze parę godzin gry sam się zastanawiałem, co tutaj jest satyrą, a co na serio. Czy twórcy dystansują się do swoich bohaterów (wśród których mamy nie tylko członków alternatywnej, sfeminizowanej wersji Czarnych Panter, ale też zwyczajnych komunistów), czy też sami mają tak wyprane mózgi (no bo Szwedzi...), że uznają te poglądy i odzywki za ogólnie przyjętą normę? Czy bohaterowi pozytywnemu wypada nazwać kogoś "białodupnym łajtbojem", czy to ja jestem przewrażliwiony, bo tego typu środki po prostu mają na celu psychologiczne uprawdopodobnienie postaci, która faktycznie nazwałaby kogoś "białodupnym łajtbojem"?

Czy ta parszywa, "biała Ameryka" (której totalnym ucieleśnieniem jest totalnie zły, podły i psychopatyczny ojciec głównego bohatera), która była zła i rasistowska jeszcze przed inwazją Niemców to jest jakiś przytyk do wyborców Donalda Trumpa, czy kolejna, logiczna część świata, w którym istnieją również Niemcy (bo o dziwo, nikt się tutaj nie bawi w polityczno-poprawne rozdzielanie nazistów od Niemców - jak miało to miejsce chociażby w Wolfensteinie z roku 2009) czy chociażby wspomniane indywidua z amerykańskiego ruchu oporu?

Odpowiedź na tym podobne pytania byłaby prostsza, gdyby dział marketingu Bethesdy (wydawcy gry) nie używał do reklamowania Wolfensteina 2 hasztagów normalnie zarezerwowanych dla amerykańskich zwolenników Antify. No i znowu... robili to cynicznie, czy autentycznie, czy jak?


A gdyby tak na nowego Wolfa spojrzeć po prostu jak na pełnokrwisty sequel The New Order z roku 2014?

Przecież ówczesna wizja świata opanowanego przez nazioli nie była przytykiem do wyniku amerykańskich wyborów prezydenckich z 2016! Jeszcze rok temu, gdy scenariusz The New Colossus był dawno gotowy, a wszelkie kwestie mówione nagrane, wydawało się przecież, że prezydentem USA będzie reptiliańsko-masoński babsztyl i na dobre zapanuje nowy porządek świata - jak wówczas odbierane byłyby nawoływania bohaterów gry do walki z faszystowskim rządem?

Z perspektywy kilkunastu (albo nawet kilku) godzin spędzonych z nowym Wolfensteinem, całe to polityczne pierdolamento jest tylko szumem. To jest tło tła, gdy na pierwszym planie mamy zgrabny mariaż rozgrywki i fabuły przeginającej we wszystkie strony. Tutaj każdy, niezależnie od poglądów politycznych znajdzie coś dla siebie. No chyba że nie lubi fpsów, albo jest faktycznym, narodowym socjalistą (ale kto by się takimi ludźmi przejmował).

Wydaje mi się że "mariaż" to dobre określenie. Ciężko w nowym Wolfie rozgraniczać, ile procent frajdy z gry pochodzi z warstwy fabularnej, a ile po prostu z rozgrywki - jeśli istnieje coś takiego jak fps napędzany historią i bohaterami, to Wolfenstein od MachineGames zdecydowanie zaliczałby się do tej kategorii. Nawet dodatkowe misje poboczne są podparte solidną dawką ekspozycji (jak z dobrego rpga), zamiast typowymi w takich wypadkach dla strzelanek, tabelami punktów czy innym, podobnym badziewiem (chociaż jeśli ktoś chce się bawić w bicie rekordów, to na pokładzie Młota Ewy też znajdzie dodatkowe rozrywki).


W pierwszej połowie gry otoczenie jest raczej szaro-bure, a schorowany Blazkowicz nie tylko porusza się wolniej (w sensie realistycznie - po prostu jak w poprzednich częściach), ale jeszcze co chwila wygłasza jakieś ckliwe, pesymistyczne monologi. Gdybym miał tą pierwszą połowę do czegoś porównać, to byłoby to więcej The New Order (oraz coś jak pierwsza połowa The Old Blood - ta bardziej szara, rozgrywająca się w niemieckiej twierdzy).

Kolejne poziomy czasem potrafią się rozwidlić, a wymiany ognia z wrogami bardziej opierają się na sztucznej inteligencji (reagującej na poczynania gracza) niż na sztywnych skryptach a'la Call of Duty. Od czasu do czasu pojawia się przywołujący (czyli respawnujący) wrogów dowódca, którego należy jak najszybciej wyeliminować (i od gracza zależy czy bardziej będzie się bawił w skradanie, czy w napierdalanie - tutaj nie ma niewłaściwych sposobów przejścia). Wszystko zaprojektowano tak, aby dać to przyjemne uczucie niepowtarzalnej, organicznej rozgrywki, a jednocześnie przecisnąć głównego bohatera z punktu A do punktu B zgodnie z założeniami scenariusza. Od roku 2014 to są fundamenty rozgrywki w Wolfensteinie (i w sumie również seria Metro się opiera na podobnych założeniach) i wciąż pozostają one mocne.

Nie chcę za bardzo spoilerować, ale w pewnym miejscu następuje totalny zwrot akcji, po którym wszystko staje się jakieś takie... pozytywne. Bohater dostaje nowe możliwości i choć podstawy rozgrywki pozostaję te same, to jednak jej tempo zbliża się w stronę nowego Dooma. Więc jeśli ktoś jednak zaczyna się w tym momencie nudzić przyjętą formułą (bo ma za sobą The New Order oraz The Old Blood), to mam dobrą wiadomość - od strony zręcznościowej nowy Wolfenstein jest ciekawszy, bardziej dynamiczny i po prostu lepszy niż poprzednie części.


Nie ma multiplayera, ale nowy Wolfenstein, bardziej nawet niż The New Order, broni się jako zadeklarowana gra dla jednego gracza. Pierwsze przejście na trzecim stopniu trudności zajęło mi ponad siedemnaście godzin, z czego trzy godziny to cut-scenki (podobno - ze stoperem nie liczyłem, ale faktycznie niektóre filmiki są stosunkowo długie). Jeśli ktoś gra na niższym stopniu trudności (bo zalecany jest drugi, a ja kozaczyłem na zapas), albo jest fpsowym zabójcą, albo po prostu mniej czasu spędzi na szukaniu sekretów i czytaniu znajdziek, to pewnie zejdzie nawet i do połowy tego. Tak czy inaczej długość wydaje się odpowiednia.

Odpowiednia wydaje się też "grubość" (bez fallicznych podtekstów), bo tych sekretów i znajdziek jest naprawdę sporo. Co więcej, do odwiedzonych miejscówek można powracać (w ramach wspomnianych misji pobocznych), gdzie z pomocą nowo zdobytych zdolności otwierają się kolejne możliwości, a rozgrywka nabiera feelingu podobnego do tego z Metroida czy Castlevanii.

Może i w kategorii napierdalańskiego fpsa Doom podniósł poprzeczkę wysoko, ale siłą Wolfensteina pozostaje jednak ta jego fabuła (chociaż na tym polu Doom też posiada co nieco w zanadrzu - o czym ostatnio pisałem). Już bez zbędnego politykowania, mogę napisać, że jest dobrze.

Z tego co widzę po internetach to wielu ludzi wkurwia wtykanie kloacznego humoru w autentyczne dramaty bohaterów. Faktycznie to śmieszno-poważne dawkowanie wydaje się nierówne i bardzo przypomina mi Borderlands. W tamtym przypadku główny scenarzysta odniósł się nawet swego czasu do problemów jakie przynosi formuła otwartego świata. Twórcy nie mają wpływu na to, że gracza najdzie na zrobienie jakiegoś głupkowatego, pobocznego questu tuż przed misją niosącą jak najbardziej poważne dramaty - w związku z tym całe Borderlandsy muszą być doświadczane jako swoisty dom wariatów.


Podobne wrażenia odnieść można po obcowaniu z losami bohaterów Wolfensteina, tyle tylko, że tutaj przecież twórcy zrobili grę liniową, którą zaprojektowali minuta po minucie! Wydawałoby się, że w skierowanej do dojrzałych odbiorców grze z roku 2017, prowadzenie historii powinno być bardziej wyprasowane. Nie?

A chuj, nazwijcie mnie prymitywem, ale niektóre z tych kloacznych wtyków, niespodziewanie rozbijających napięcie, autentycznie mnie rozbawiły. Oczywiście, że immersja przedstawionego świata w ten sposób cierpi, ale ten świat po prostu trzeba odbierać po wariacku. Bez tej dozy dystansu nie dałoby się normalnie przetrawić niektórych zwrotów akcji, a właśnie te zwroty najbardziej ryją się w pamięci i w ostatecznym rozrachunku stanowią o sile Wolfenstein 2. Twórcy ewidentnie chcą, żeby ich gra wydawała się fajna, cool i edgy no i na boka! Ja to kupuję!

Dziwnie się tak pisze o tych wszystkich scenach, nie mogąc ich przytoczyć (bo wiązałoby to się ze spoilerami i zepsuło część radochy tym, którzy dopiero zagrają), ale... No po prostu, pomimo przeciwnego zdania większości internetowych marud, ta głupia, nierówna jazda bez trzymanki bardzo mi podeszła...

...Inna sprawa, że jeden z moich ulubionych filmów to Freddy Got Fingered.


No dobra, zachwyty zachwytami, ale czy Wolfenstein 2 faktycznie zasługuje na te masakrycznie wysokie oceny od mejnstrimowych dziennikarzy?

Z tym wcześniejszym przytykiem na temat niekompetencji dziennikarzy, to jednak pisałem serio. Nosz kurwa, gdy recenzenci ze strony Polygon dają strzelance pierwszoosobowej 9/10 to wiedz, że coś się dzieje i to niekoniecznie coś dobrego. Do legendy przeszedł filmik pokazujący, jak według tych istot wygląda gra w Dooma. Niestety ale to prawda - jeśli chodzi o dziennikarzy zachodnich serwisów to w pierwszej kolejności wybierani są na podstawie zdolności literackich i przynależności ideologicznej, a znajomość tematu (czyli gier i grania w ogóle) jest w takich redakcjach sprawą trzeciorzędną.

Te oceny rzędu 9/10 są przesadzone - toż to półka wspomnianego Dooma, który poza zajebistą kampanią ma jeszcze dobrego multiplayera i edytor poziomów z biblioteką tworzoną przez fanów - przeciągającą grę praktycznie w nieskończoność. Na chwilę zapomnijmy jednak o tego typu gejmingowych wyżynach, bo nawet nie wydaje mi się, aby takie były założenia twórców. Wolfenstein 2: The New Colossus po prostu sprawdza się jako pierwszoosobowa strzelanka dla pojedynczego gracza. Tylko tyle i aż tyle.

I to jest właśnie najważniejsze, bo Wolfenstein 2: The New Colossus jest pierwszoosobową strzelanką dla pojedynczego gracza.


Żeby dłużej nie zanudzać, przejdźmy do konkretnych plusów i minusów:

+ Wciąż zajebisty feeling używania broni i generalnie walki.
+ Konstrukcja poziomów z sekretami, znajdźkami i pretekstami do powracania po ukończeniu kampanii...
- ...z tym, że w miejscami jednak za dużo liniowości i kolorów szaro-burych.
+ Przerysowana brutalności jest super. Przy niektórych scenach stroggifikacja z Quake'a 4 to pikuś.
- Niektóre potyczki powtarza się wiele razy z powodu zasrywania gracza respawnującymi się przeciwnikami...
+ ...ale w sumie fani oldskulowych fpsów poczują się jak w domu. A jeśli ktoś chce prawdziwego oldskula, to w barze na pokładzie Młota Ewy znajdzie automat z pełną wersją Wolfstone 3D - naziolskiej wersji klasycznego Wolfensteina 3D ze wszystkimi, sześcioma epizodami.
- Wstawki polityczne i humor lekki jak dupsko twojej starej...
+ ...co można też policzyć jako plus.

Z czystym sumieniem dałbym najnowszemu dziełu MachineGames kolejne, solidne 7/10. Co prawda tyle samo dałem The New Order (a sam przyznałem, że druga część jest jednak lepsza), ale w międzyczasie Doom podniósł poprzeczkę i oczekiwania względem odświeżonych wersji klasyków.


Według mnie Wolfenstein 2: The New Colossus mogą brać w ciemno nie tylko fani poprzednich części, ale singleplayerowych strzelanek pierwszosobowych w ogóle. Mówię o kupowaniu w pełnej cenie (jak chociażby 239zeta za edycję "Welcome to Amerika" zawierającą grę, kod na jakiś nadchodzący dodatek i zajebisty, przetłumaczony na polski, numer brukowca ze świata Wolfensteina - właśnie tą edycję kupiłem w wersji na PS4 i nie żałuję ani złotówki).

Reszta powinna sprawdzić grę gdy będzie w promocji - akurat Bethesda potrafi wyskakiwać z obniżkami szybko i niespodziewanie (rok temu, niedługo po premierze cyfrówki Dishonored 2 oraz Skyrim Special Edition były dostępne za pół ceny). No chyba, że ktoś generalnie nie lubi fpsów, ale wtedy nie wiem, co robi na tym blogu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz