wtorek, 16 sierpnia 2016

Borderlands: The Pre-Sequel


O Borderlands: The Pre-Sequel pisałem już nieco, generalnie jednak było to właśnie... takie nieco... nieco, a nie pełnowymiarowy tekst. Dosyć jednak opierdalania się! Skoro takie chujowe Halo 5 zasługiwało na osobnego posta, to tym bardziej zasługuje na niego gra, z którą spędziłem kilkakrotnie więcej czasu!

Przyznam się bez bicia, że fanem Borderlands zostałem stosunkowo późno. W chwili premiery pierwsza część średnio mnie ruszyła ze swoim kontrowersyjnym stylem graficznym i toporną mechaniką. Gdy w roku 2012 wyszła kultowa dwójka, też z początku mnie nie porwała. W tym samym czasie wyszło parę innych gier, które przekuły mnie na dłużej (Black Ops 2, Halo 4, Far Cry 3...) więc Borderlands 2 przeczekał w kolejce ponad rok, zanim dałem mu szansę!

No i przyznam się, również bez bicia, że jeśli jakaś gra w skali 1-10 zasługuje według mnie na pełną dychę, to jest to właśnie Borderlands 2.


Właśnie ta dycha jest punktem wyjścia do opisu The Pre-Sequel, bo z góry zakładam, że za grę nie będzie się brał nikt, kto wcześniej nie ograł dwójki. Taki ktoś już wie, że TPS nie jest grą kalibru starszego brata, co często powoduje zupełne zlanie tematu. W końcu skoro coś nie jest tak dobre, jak coś co znamy, to po co w ogóle sobie tym dupę zawracać?

Trochę winy za takie podejście ponosi sam Gearbox (twórca serii). Przed premierą gry Randy Pitchford (szef tegoż) otwarcie przyznawał, że nie celują w pełny produkt kategorii AAA, ale samodzielny dodatek do Borderlands 2 i rozważają w jakiej cenie go sprzedać. Gdy na jesieni 2014 roku TPS wyszedł w pełnej cenie, spowodowało to niesmak (dodatkowo spotęgowany brakiem wersji na konsole obecnej generacji).

Z tym, że właśnie chodzi o to, że Borderlands: The Pre-Sequel wciąż jest grą co najmniej zajebistą, a ilość kontentu, jaka ostatecznie się w nim znalazła wcale nie jest mniejsza niż w jedynce (grze absolutnie pełnowartościowej), co w porównaniu do niektórych innych gier sprzedawanych w pełnej cenie, stawia produkcję Australijczyków (TPS robiony był przez studio z Canberry - niestety zamknięte już 2K Australia) w bardzo korzystnym świetle. Co więcej, w paru miejscach TPS jest nawet lepszy, niż Borderlands 2!


Zacznijmy od świata gry - księżyca Elpis, którego do tej pory mogliśmy jedynie oglądać na skyboxach. Okazuje się on być bardzo klimatyczną miejscówką, z tym, że o ile poprzednie dwie części Borderlandsów celowały w Mad Maxa, o tyle tutaj mamy bardzo specyficzną mieszankę kosmicznego sci-fi. Osobiście kojarzy mi się to z... Panem Kleksem w Kosmosie? Albo może zna ktoś hiszpański film Accion Mutante? W sumie też nie do końca to.

Co ciekawe, większość postaci zamieszkujących to miejsce ma wyraźnie australijski akcent, co jeszcze bardziej odróżnia Elpis od Pandory, na której to powierzchni toczą się wieśniacze wojny klanowe jak z dzikiego zachodu. Tak jak planeta jest zadupiem galaktyki, tak jej księżyc jest zadupiem zadupia - idealnym miejscem na przygodę!


Teraz poruszę pewną (być może drażliwą) kwestię. Otóż w świecie Borderlands jest ewidentna nadreprezentacja postaci o orientacji homo- i biseksualnej (znaczy się względem naszego świata). Główny pisarz B2, Anthony Burch jest jawnym "soszaldżastisłoriorem" (jak ktoś nie kojarzy zwrotu, to niech wygógluje "sjw"), ale w dwójce fakt wspomnianej nadreprezentacji wpisywał się w ogólny obraz upadłej cywilizacji i skrzywionego społeczeństwa. Skoro taka Ellie w pewnym momencie przyznaje, że Scooter (jej rodzony brat) leciał na nią, to okazjonalne rzucanie rubasznych, nieco sprośnych tekstów do osób płci obojga przez takiego Antona jakoś uchodzi. Podobnie jak ogólna, nie znająca podziału na płeć czy wiek, rozwiązłość seksualna starej Moxxi - wszystko to było serwowane z przymrużeniem oka i dawkowane w ilościach znośnych nawet dla obyczajowych konserw.

Większość grających w Borderlands 2 nawet nie wie, że Sir Hammerlock jest gejem, bo informacja ta została gdzieśtam wpleciona w setną misję poboczną. Tymczasem w Pre-Sequelu taka Janey już na dzieńdobry informuje nas o swoim lesbijstwie i bezpardonowo zaleca się do sterowanej przez nas postaci (o ile gramy jako Athena - zresztą ten wątek znajduje swoje ukoronowanie w Tales from the Borderlands). Chociaż nie jestem jakimś "homofobem" (a może jestem, bo ośmieliłem się napisać z cudzysłowem?) to jednak takie gende... (o przepraszam) postępowe wtyki wybijają nieco z rytmu.


Generalnie jeśli jakaś gra epatuje daną ideologią, to znaczy że jest chujowo napisana (w sensie scenariusza, nie kodu), o czym niedawno przekonali się fani Baldur's Gate. No i faktycznie TPS odbiega pod tym względem od starszego brata. Niemniej jednak wciąż zdarzają się momenty w których absurdalny humor absolutnie kopie w ryj - moim faworytem jest finał misji pobocznej Wiping the Slate (z której muzykę czasem sobie puszczam z jutuba).

Polem, na którym The Pre-Sequel rządzi bezsprzecznie, jest najważniejszy aspekt każdej gry - gameplay! To oczywiście bardzo subiektywne wrażenie, ale osobiście lepiej się bawię sterując klasami z TPS niż z poprzednich gier. Grałem głównie Atheną, Wilhelmem i Claptrapem i zgłębianie drzewek rozwoju każdego z nich, dopasowywanie sprzętu do cech i zdolności... Toż to jest Borderlands w najlepszej postaci, przy której nawet olbrzymia dwójka wydaje się nudna i zachowawcza!


Serio, o ile chylę czoła przed epickością dwójki, o tyle jeśli chodzi o samą rozgrywkę, to wolę odpalać Pre-Sequela!

Normalnie zakochałem się w nowych patentach, jak latanie na zbiornikach z tlenem czy zamrażanie przeciwników i mam nadzieję, że część z tego znajdzie się również w Borderlands 3. Początkowo myślałem, że będą to tylko jakieś mało znaczące pierdoły (anglojęzyczni nazywają to "gimmicks"), jednak po dłuższym pograniu chylę czoła przed projektantami. Potrafili oni zrobić głęboki, spójny i jednocześnie zwyczajnie zabawny system, w którym to wszystko jakoś się ze wszystkim wiąże i ogrywając nawet jedną postać można różnymi buildami doświadczać czegoś bardzo różnorodnego. I to nie na poziomie nerdozy jaka często bije z gier spod znaku loota i buildów, ale nawet takim normalnym, ludzkim, grając w grę wieczorami (okazjonalnie zawalając nocki).

A zresztą, nawet jeśli analizuje się The Pre-Sequel z punktu widzenia noł-lajfa, to i tak większość problemów wytykanych grze po premierze, została naprawiona i borderlandsowi weterani mogą już farmić na bossach oraz przechodzić grę trzeci raz tą samą postacią.


Wcześniej napisałem, że pewnie nikt się nie będzie zabierał za The Pre-Sequel jeśli nie ograł dwójki. Jednocześnie uważam, że taki ktoś jak najbardziej powinien sprawdzić TPS, bo a nuż a widelec nawet bardziej taki nowicjusz się odnajdzie w grze. Wielu graczy odpadło z dwójki przed dojściem do końcowego bossa, bo ta była dla nich była zbyt rozwlekła. TPS jest bardziej zwięzły i jego ukończenie (wraz z zaliczeniem wszystkich misji pobocznych) to rozsądne 20-i-parę godzin zabawy.

Potem można brać się za Claptastic Voyage - jedno z najlepszych DLC do którejkolwiek części Borderlands (niektórzy twierdzą, że lepsze nawet niż Tiny Tina's Assault on Dragon Keep), które to w wersji na konsolach obecnej generacji jest dołączone do całego zestawu The Handsome Collection.


Dobra, basta. Czas na podsumowanie:

+ Radosny gameplay z niską grawitacją w roli głównej.
+ Ciekawie zaprojektowane, różnorodne postacie.
+ Uniwersum Borderlands, a więc masa ciekawych miejscówek i postaci...
- ...tylko szkoda że "postępowa" propaganda wyszła nieco topornie...
+ ...ale kto by się takimi pierdołami przejmował ujebując epickiego bossa z którego wypadają legendarne przedmioty!

Z czystym sumieniem daję gołej wersji 8 na 10. Jeśli ktoś łyka jedynie słuszną wersję z THC (a więc z konsol obecnej generacji) to niech doda sobie jeszcze jednego plusa w postaci Clapstastic Voyage, dwóch dodatkowych postaci, zajebiście płynnej rozgrywki w full hade, split screena dla czterech graczy...

...to w sumie więcej niż jeden plus. Po prostu kupcie tą grę bo jest zajebista!

No chyba, że ktoś generalnie nie trawi Borderlandsów, ale wówczas raczej zlał ten tekst w całości...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz