czwartek, 7 grudnia 2017

Te wielkie, chciwe, złe, odnoszące sukcesy korporacje...


Jako że hajp na Gwiezdne Wojny trwa, trwa też hejt na Electronic Arts, które to ośmieliło się spierdolić Battlefront 2 agresywnym zaimplementowaniem losowych paczek (a docelowo mikropłatności). Serwisy growe wyskakują z niusami, jak bardzo fiasko BF2 odbija się na chciwej firmie z Redwood - doszukując się w spadkach cen akcji jakiejś sprawiedliwości dziejowej.

W dwa tygodnie od premiery niesławnej (tudzież po prostu spierdolonej) gry, akcje EA staniały o sześć dolarów, a po kolejnym tygodniu o kolejne parę dolców, zbliżając się niebezpiecznie do poziomu stu dolarów za sztukę. Ktośtam obliczył, że ogółem przełożyło się to na sześć miliardów dolarów strat i generalnie wszyscy (poza akcjonariuszami EA) ucieszyli się, że skurwysyńska chciwość została adekwatnie ukarana.

To im pokaże i już nie będą zadzierać z graczami! Nie?

No właśnie, żeby tylko ta karma faktycznie raczyła być dziwką wtedy, kiedy powinna...


Pamięta ktoś może sezon jesień/zima 2008? To było parę lat zanim Electronic Arts zdobyło (i to dwukrotnie z rzędu) tytuł najgorszej firmy w Ameryce. To było jeszcze przed erą mikropłatności, wycinania z gier rzeczy sprzedawanych później w dlc i tym podobnych patologii. EA w październiku wydało pierwsze Dead Space, a w listopadzie Mirror's Edge. Obie te gry do tej pory są wspominane jako udane (i wręcz kultowe) produkcje z wysokiej półki, w sam raz dla pojedynczego gracza. Lokalny oddział wydawcy pokusił się nawet na obniżenie ceny obu tych produkcji na rynku polskim (wersje konsolowe na premierę kosztowały poniżej 130zł!) i generalnie z punktu widzenia konsumenta naprawdę nie było się do czego przypieprzyć.

I wiecie co? W tym samym czasie akcje EA spadły z poziomu niemal 50 dolców za sztukę, do kilkunastu! Oczywiście była to po części wina ogólnoświatowego kryzysu, jednak jeśli ktoś uważa, że polityka prokonsumencka przekłada się wprost proporcjonalnie na zyski, to był to jeden z przykładów, że właśnie nie. Zdarzają się przypadki takie jak CD Projekt (gdzie wypuścili Wiedźmina 3 bez jakichś ukrytych haczyków i że gra odniosła sukces), jednak takie historie może pobudzają wyobraźnię i napędzają internetowych ekspertów, ale są raczej wyjątkami potwierdzającymi regułę.

Szacunek do graczy (i nawet szacunek od graczy) nie przekłada się na zyski, a niestety, jedynym powodem istnienia tych wielkich korporacji jest właśnie przynoszenie zysków. To, że EA zamiast skończyć jak THQ, wzrosło niemal dziesięciokrotnie od roku 2012, jest w dużej części zasługą zagarniturowanych psychopatów pokroju Andrew Wilsona. Może są zupełnymi ignorantami jeśli chodzi o granie, jednak bezwstydność, z jaką wyciągają od graczy pieniądze przyczynia się do finansowego sukcesu zarządzanych przez nich firm.

Gdyby akcje EA spadły o kilkanaście dolarów kilka lat temu, to byłby koniec tej firmy. Obecnie jest to tylko drgnięcie, o którym nikt nie będzie pamiętał za kilka tygodni. Rok temu, w okolicach premiery Battlefield 1 akcje spadały z poziomu 85 dolarów za sztukę do niemal 75 dolarów i co? Nikt nie twierdził, że to z powodu niechęci graczy czy nieudanej gry, albo że EA coś się w ten sposób nauczy.


Świat nie jest sprawiedliwy, no bo pamięta ktoś Konami?

Tak jest, to samo Konami, które wypięło się na gry wideo, wywaliło Kojimę, skasowało projekt Silent Hills i generalnie spierdoliło wszystko, co było do spierdolenia. Teraz miało już tylko zgnić i zdechnąć ze swoimi kretyńskimi maszynkami do jakiegoś chujowego pacinko, czy paczinko... No i...

I co?

Niedawno przyszły wieści z Japonii i okazało się, że Konami nie tylko trwa, ale wręcz nigdy nie miało się lepiej! Najwidoczniej szacunek fanów gier wideo wcale nie jest potrzebny do osiągania dobrych wyników finansowych.

Jeszcze ze dwa lata temu niektórzy liczyli, że skoro Konami generalnie wycofuje się z gier wideo, to może wyprzeda posiadane przez siebie marki ludziom mającym do nich więcej serca i zapału. Okej, PESa i Metal Gear Solid nie sprzedadzą, bo akurat te gry wciąż jeszcze aktywnie wspierają (chociaż chuj wie czy wydawanie potworków pokroju Metal Gear Survive można nazwać "wspieraniem"), ale mają jeszcze prawa do takich nazw jak Silent Hill, Castlevania czy nawet Contra. No i co z tym? Taki dorobek będzie się marnować?

Z punktu widzenia Konami nie, bo jednak znaleźli swoje własne sposoby na jego wykorzystanie - tyle, że jeśli wyrzuci się sentymenty przez okno to wychodzi, że bardziej opłaca się wrzucić rozpoznawalne logo na jakiś popierdółkowaty automat dla japońskich hazardzistów, niż inwestować w produkcję prawdziwej gry. Panowie w garniturach siedzą sobie w swoich biurach w Tokio, a po godzinach, popijając sake mają w dupie, że gdzieś tam w Ameryce czy Europie, ktoś ich nie lubi z powodu ich biznesowych decyzji.


Chciałbym zakończyć tego posta jakąś mądrością czy nawet jakąkolwiek optymistyczną myślą, ale jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. "Gracze nie powinni kupować gier od złych wydawców"? No to wówczas ci źli wydawcy po prostu pokażą środkowego palca (jak Konami) i zaczną doić kogoś innego gdzie indziej. "Może po fiasku Battlefront 2..." No właśnie kurwa też nie - dla EA fiaskiem to był, ale pierwszy Dead Space.

Dobro nie zawsze zwycięża, a zło nie zawsze zostaje ukarane. Czasami jest dokładnie na odwrót. Pomimo tego miłujcie się, zwłaszcza w tą depresyjną jak sam skurwysyn, zimową pluchę.

Piss.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz