środa, 6 maja 2015

Nie tylko gry


Znacie mantrę "książka lepsza" za każdym razem gdy dzieło literackie zostaje zekranizowane? No toż oczywiście! Przecież robiąc film, twórcy muszą się ograniczać do dwugodzinnej formy, zaś pisarz może do woli rozpisywać wątki poboczne i pogłębiać tło fabularne o kolejne szczegóły. Oglądając film raczej się nie dowiemy, że któraś z postaci drugoplanowych np. przeszła kilka miesięcy wcześniej operację na hemoroidy. Dlatego też bardzo rzadko się zdarza, aby film był uważany za lepszy od książki - jeśli ktoś chce poznać jakąś historię i jej bohaterów (a zwykle chce, bo inaczej by sobie dupy nie zawracał), to zwyczajnie musi przeczytać książkę.

A jak ma się sytuacja z grami?


Gry mają to do siebie, że są tworem interaktywnym i generalnie to od gracza zależy, jak głęboko chce zgłębić zakamarki danego świata. Dobra gra tym się różni od słabej, że daje graczowi większe możliwości aby to robić. Osobiście nie będę ukrywał że należę do graczy, którzy muszą usłyszeć każdą możliwą ścieżkę dialogową przesłuchując każdego możliwego NCPa, a filmików między kolejnymi misjami nie przyspieszam. NIGDY. Nawet jeśli daną grę przeszedłem dziesiątki razy i znam ją na pamięć.

Są gry, które poziomem fabularnej głębi spokojnie odnajdują się na tej samej półce, co najlepsze dzieła literackie. Kto wie, może w kolejnej części Deus Exa będzie postać, która po kilkunastu kliknięciach podzieli się historią o wspomnianych wcześniej hemoroidach?

Gry jednak mają tą przewagę, że z biernego odbiorcy gracz zmienia się w aktywnego uczestnika, posiadającego (niestety, zwykle iluzoryczny) wpływ na historię i przedstawiony świat (i to taki, po którym się chodzi - który się widzi i słyszy). Mają niestety również pewną wadę: jeśli chcemy pięknych i rozbudowanych światów, to liczyć się musimy z dużymi nakładami, jakie idą na produkcję gier z kategorii AAA. W związku z tym dobre, rozbudowane fabularnie gry zdarzają się stosunkowo rzadko. Za rzadko.


No więc rozpracowaliśmy daną grę - wciąż jesteśmy głodni opowieści z tego konkretnego świata, a sequel nie został jeszcze nawet zapowiedziany. Co zrobić?

I tutaj odpowiedź zdaje się być tak prosta, że czasem umyka - trzeba sięgnąć po inne medium! Jeśli grasz w wysokonakładową grę, to bardzo możliwe, że powstała przynajmniej jedna książka, której akcja dzieje się w tym samym uniwersum. Najpewniej powstał również jakiś komiks, który można na lajcie przejrzeć, gdy wizja kilkudniowego składania liter nas przerazi.

Najlepsze, że będą to częstokroć dzieła naprawdę udane. Wszak wydawcy/twórcy gier wysokobudżetowych mogą w pisarzach przebierać i wybierają najbardziej sprawdzonych.


Do napisania tego posta bezpośrednio skłoniła mnie lektura trylogii o Forerunnerach autorstwa Grega Beara. Ojapierdolejakietodobre. O ile większość do tej pory przeze mnie przeczytanych książek z uniwersum Halo to były niezłe, rzetelne, napakowane akcją nowelki sci-fi, o tyle tutaj mamy już do czynienia z dziełem epickim. Tak, to chyba dobre słowo. Łącznie ponad 1000 stron, zahaczającej o fantasy (sam autor określa to mianem "spejs-opery") opowieści, której akcja toczy się 100 000 lat temu i stanowi fundament pod uniwersum, na którym Microsoft buduje swoje obecne gry.

Już kiedyś o tym pisałem, ale marka Halo to ewenement na skalę światową. Obecni twórcy serii (w sensie gier), 343 Industries napisali swoją tajną biblię, do której stosować się mają wszelcy twórcy książek/komiksów/filmów. Wszystko, co zostało opatrzone logiem Halo, należy traktować jako "prawdę", a wszelkie odstępstwa od przyjętego kanonu (czyli tej "prawdy") są niedopuszczalne. Jeśli dana postać została w którymś z mediów uśmiercona, to oficjalnie nie żyje w uniwersum Halo.

To jest piękne, bo czytanie tych kilkunastu książek i jeszcze większej ilości komiksów nabiera sensu.


Weźmy takie Aliens vs Predator - co tutaj jest częścią kanonu, skoro historie opowiedziane w komiksach wykluczają się nawzajem, podobnie nawet jak dzieła filmowe (no bo niemożliwe żeby film Alien vs Predator dział się w tym samym uniwersum co Prometeusz, będący zrobionym przez twórcę oryginału, prequelem do Aliena!)? W takich Star Warsach i Star Trekach oficjalnie powiedziano, że wszelkie książkowe historie nie należą do kanonu, stąd się rodzi pytanie: po jaki chuj w ogóle te książki czytać?! Chcesz wiedzieć jakie były dalsze losy Hana Solo? Autor "oficjalnej" książki też nie wie, a więc równie dobrze sam możesz coś wymyślić, zanim dowiesz się co "naprawdę" się stało w siódmym epizodzie filmowej sagi.

W przypadku komiksów czytelnicy są wręcz przyzwyczajeni do pomieszania i poplątania. Ile razy historia Batmana była opowiadana na nowo, różniąc się od wcześniejszych wersji? Duuużo razy. Fani uniwersów Marvela i DC uważają za coś normalnego, że poznawane przez nich światy są "resetowane" co jakiś czas, gdyż nawet sami ich twórcy nie ogarniają natłoku wątków. Śmierć Wolverina czy Supermana nie robi na nikim wrażenia, bo zaraz powstanie kolejny komiks czy film, w którym dany bohater w najlepsze napierdala kolejnych przeciwników.

Gdy więc jakaś firma wykłada miliony na stworzenie serii zgadzającej się ze sobą we wszystkich formach, to wrażenie z kolejnego, udanego dzieła jest olbrzymie. Mamy absolutny, mokry sen nerda, geeka i nołlajfa.


Teraz, gdy wszyscy mamy dostęp do ogólnoświatowej sieci, bycie takim zagorzałym fanem jest banalnie proste. Każdy może ściągnąć na telefon/tablet appkę Kindle oraz Dark Horse i za śmieszne (w stosunku do otrzymywanej zawartości) pieniędze czytać/oglądać, jak rozwijały się losy np. Bucka czy dr Halsey po zakończeniu wojny z Covenantami (no chyba że nie włada językiem angielskim - wtedy pozostaje mu wyłącznie poznanie historii sprzed Halo: Combat Evolved i przeczytanie wydanego parę lat temu, polskiego przekładu "Upadku Reach" Erica Nylunda). Aż mnie ochota wzięła na wzięcie się za książki (i komiksy) z innych growych uniwersów... Co by tu... Diablo? Gears of War? Assassin's Creed? W Empikach jest tego pełno.

To zupełnie inny poziom niż wydany w 1996 roku komiks na podstawie Dooma. Złośliwą ironią można nazwać fakt, że nawet mieszkając wówczas w Ameryce, wciąż trzeba się było namęczyć, aby zdobyć te 16 stron... nawet nie wiem jak to nazwać. Zobaczcie te skany... to jest połowa "historii". Całość można sprawdzić tutaj.

Gdy byłem młody, wyobrażałem sobie Dooma jako horror z pogranicza sci-fi i religijnej mitologii (w sumie coś na kształt Dooma 3 - dlatego w roku 2004 ucieszyłem się, że wizja, jaką w sobie przez dekadę pielęgnowałem, zgadzała się z wizją samego Id Software). Pomimo bycia w swym czasie technologiczną rewolucją, grafika wciąż nie była przeze mnie odbierana jako coś dosłownego. Kafle na ścianach, bitmapowi przeciwnicy... To wszystko było wciąż mocno umowne, a prawdziwa historia rozgrywała się przede wszystkim w wyobraźni.


Gdy parenaście lat później (korzystając z dobrodziejstw internetu) przyszło mi czytać oficjalny komiks "Doom", poczułem się jakby wspomnienia z "dzieciństwa" ("nastolęctwa"?) zostały zgwałcone i dziękowałem bogom za to, że młodość spędziłem w tak zapyziałym kraju jak Polska. Gdybym wówczas miał dostęp do takich rzeczy... No nie wiem. Jakby ktoś dał mi spin-off Akademii Pana Kleksa rozwijający wątek deszczowego drzewka. Coś takiego nie powinno w ogóle powstać.

Żeby nie było, że lata 90-te to sama dzicz - komiksowa adaptacja Mortal Kombat (napisana i zilustrowana przez ówczesnego współtwórcę serii Johna Tobiasa) była ponoć całkiem niezła, jednak akurat przykład Dooma (oraz Halo) pokazuje jak na przestrzeni kilkunastu lat potrafiło się zmienić podejście do gier. Nawet nie samych gier: pokazuje jak potrafiło się zmienić podejście twórców do graczy - dojrzałych odbiorców całego tego popkulturowego szaleństwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz