wtorek, 3 lutego 2015

Krótka piłka: Bulletstorm


Zakładam że większość tu obecnych kojarzy grę Painkiller oraz studio People Can Fly - wszak stojącemu za nimi Adrianowi Chmielarzowi udało się swego czasu osiągnąć niemal gwiazdorską rangę (w naszym, małym, polskim, growym światku oczywiście). Po międzynarodowym sukcesie sprzed dekady, studiem zainteresował się Epic (twórca osławionej technologii Unreal oraz nieco już zapomnianej gry, od której ta technologia zaczerpnęła nazwę), który polecił Polakom przygotowanie pecetowej konwersji swojego największego konsolowego hitu - Gears of War. Konwersja wypadła nieźle (nawet zawierała dodatkowe etapy, zrobione od podstaw przez PCF), więc więzy ze studiem zaciśnięto - do tego stopnia że obecnie zamiast People Can Fly, mamy do czynienia z warszawskim oddziałem Epic Games.


Zanim jednak doszło do wchłonięcia studia, People Can Fly zdążyło zrobić dla Epica dzieło będące duchowym spadkobiercą rozpierduchy znanej z Painkillera - Bulletstorm (był jeszcze spinoff serii Gears of War, ale o tym może kiedy indziej...).

Postawiono na ładną (można wprost powiedzieć że słoneczną) grafikę, epickich bossów oraz epickie sposoby mordowania hord pomniejszych przeciwników. Wszystko dopracowane, treściwe i radosne - jak w Painkillerze. Niby wszystko fajnie i na swoim miejscu.


Żeby nie przedłużać za bardzo, od razu wygarnę, co mi się w grze nie podoba.

Po pierwsze jest to prymitywna strzelanina. No tak, niby takie właśnie są jej założenia - jednak ta gra bezlitośnie ukazuje, że taka formuła nie sprawdza się w konsolowych tytułach za dwie stówy. Dobrze gdy w fpsie mechanika walki daje zastrzyk adrenaliny, ale gdy na tym, jedynym elemencie próbuje stworzyć się całą grę, okazuje się że całość zaczyna przynudzać, gdy poziom hormonów wraca do normalnego poziomu.

Po drugie gra jest do bólu liniowa i do tego zajebiście krótka. Niby standard, ale gdy nie ma multiplayera, gdzie gracze mogliby na sobie nawzajem popróbować kolejnych technik mordu, to okazuje się, że po paru godzinach spędzonych w świecie gry, zwyczajnie nie ma po co wracać. Nie ma też opcji podzielonego ekranu, więc gra nie sprawdza się nawet jako głupi, imprezowy czasoumilacz.

Ktośtam mógłby coś beknąć, że ma być oldskulowo... No właśnie nie! Do chuja! Poziomy w oldskulowych strzelaninach to były łamigłówki z różnokolorowymi kluczami, przełącznikami i innym ustrojstwem na którym trzeba było się namęczyć. Tutaj są "nowoczesne" (lecz w założeniach zajebiście prymitywne), liniowe korytarze ze skryptami. Ani w te, ani wewte - po prostu bieda.


Nie mniej jednak, żeby nie było że w ogóle nie ma sensu Bulletstormem się zainteresować - obecnie starsze gry na odchodzącą generację konsol są tanie jak barszcz. Przy założeniach, że szukamy niezobowiązującego strzelania na dwa-trzy wieczory, warto dać dziełu PCF szansę. Nie przerodzi się to raczej w dozgonną miłość (zresztą marne są szanse, aby marka była rozwijana), ale też nie będzie to czas zmarnowany.

Może się podobać świat gry (zrujnowany ośrodek wczasowy na odległej planecie) czy nawet koszarowy humor bijący z dialogów. Niektórzy być może nawet wkręcą się w nabijanie punktów za fantazyjne zabijanie wrogów. Jednym zdaniem - jeśli komuś podobał się Painkiller czy nawet Serious Sam, to Bulletstorm jest pierwszym i najpewniejszym wyborem na spędzenie kilku godzin.


Osobiście bez większej rozkminy dałbym grze 5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz