sobota, 27 kwietnia 2019

Ukraina w kosmosie


Na temat serii Borderlands pisałem dwukrotnie. Zaraz po premierze The Handsome Collection wysławiałem pod niebiosa Borderlands 2, a potem w sierpniu 2016 pisałem o tym, że Pre-Sequel jest w rzeczy samej bardzo dobrą grą. Z racji nadchodzącej trójki, Gearbox (studio odpowiedzialne za serię) dodatkowo nakręciło hajp wypuszczeniem remastera części pierwszej z wielce podchwytliwym tytułem Game of the Year Edition... co w sumie jest dziwne, bo w stosunku do wcześniejszej wersji z dołączonymi dlc (również nazywanej GOTY), wprowadzono jednak kilka zmian (niż tylko podbicie rozdzielczości i framerate'u dla obecnej generacji konsol).

A... jeszcze coś. Tytuł posta nawiązuje do etymologii nazwy wschodnioeuropejskiego kraju, nie zaś do samego kraju. Chodzi o to, że dawniej słowo "ukraina" znaczyło dosłownie to samo, co po angielsku oznacza "borderlands"... Dobra, chuj, nie będę głębiej tego tłumaczył i jeśli ktoś nie zrozumiał dowcipu (czy też "dowcipu" bo średnio to dowcipne) to nie. Jedziemy do sedna, czyli pierwszej części serii Borderlands.


Więc zacznijmy od tego, że remastera kupiłem, ściągnąłem swoją starą postać (jeszcze z Xboxa 360) i tą postacią przeszedłem wątek główny po raz drugi, co zajęło mi... jeden dzień.

Że co?!

Ano po ukończeniu wszystkich side questów z wersji podstawowej, a potem przejściu wszystkich dlc, moja postać miała czterdziesty-i-któryś poziom. Tymczasem drugie (czyli w założeniach bardziej wymagające) przejście pierwszego Borderlands zawiera przeciwników między poziomami 32 a 50. Generalnie więc przechodziłem przez kolejne misje wątku głównego jak nóż przez masło i tylko pod sam koniec czułem jakiekolwiek wyzwanie (a i tak moja postać posiadała wówczas wyższy niż domyślny, pięćdziesiąty poziom).

No cóż, takie uroki erpegów: albo są wchuj trudne, albo wchuj łatwe, albo gra skaluje się do poziomu gracza - co w gruncie rzeczy przekreśla sens nabijania kolejnych leweli i całego tego zamieszania.


Gdy pisałem posta dotyczącego Borderlands 2 stwierdziłem, iż ta gra jest dla pierwszej części tym, czym Diablo 2 było dla pierwszego Diablo - doskonałym rozwinięciem formuły, które z miejsca zyskało status growej klasyki. No więc tak, podtrzymuję.

Inną kwestią jest, w których kierunkach ten rozwój nastąpił, bo po ponownym pograniu w pierwsze Borderlands utwierdziłem się w przekonaniu, że jednak jest kilka aspektów, w których jedynka góruje nad swoim bardziej popularnym następcą. Część tego wynikła ze zmian, jakie zaszły w grze w późnym etapie produkcji... W sumie to nic nie stoi na przeszkodzie, aby cofnąć się jeszcze bardziej, do samych początków studia Gearbox.


Po wielkim sukcesie Duke Nukem 3D wielu ambitnych twórców opuściło 3D Realms, zasilając nowo powstające (i równie ambitne) teksańskie studia deweloperskie. W ten sposób powstało Ritual (tworzące Sin), oraz mniej żywotne (ledwie półtora roku, dopóki Electronic Arts nie wycofało się z finansowania) Rebel Boat Rocker.

Na początku roku 1999 kilku byłych pracowników RBR założyło Gearbox Software i na starcie bardzo mocno związało się z Valve (pomimo odległości jaka dzieliła ich od Seattle). W ten sposób zrobili dodatek do Half-Life'a zatytułowany Opposing Force (koniec 1999 roku), samodzielne Blue Shift (roku 2001) oraz rozbudowaną (o dodatek kooperacyjny) konwersję Half-Life na PS2 (też 2001). Gearbox zaczął wówczas robić też pełnoprawną (w sensie płatną, z trybem kampanii itd.) wersję Counter Strike'a, jednak relacje z Valve mocno się popsuły.

Według Randy'ego Pitchforda (szefa Gearbox) Valve zaczęło wówczas walkę o markę Half-Life ze swoim dotychczasowym wydawcą (Sierrą), nie wtajemniczając w to swoich kolegów z Gearbox. Efektem tego był stracony czas i wywalone miliony (na produkcję gry, która nawet nie miała powstać) i generalnie szefostwo teksańskiego studia musiało ratować się tworzeniem konwersji na pecety znanych, konsolowych produkcji - chociażby Tony Hawk's Pro Skater 3, oraz... Halo: Combat Evolved (do którego w 2004 roku Gearbox wypuściło darmowy dodatek Custom Edition bardzo ułatwiający działanie wszelkim halowym twórcom modów).


Takie działanie umocniło reputację studia wśród dużych wydawców i umożliwiło finansowanie pierwszej, zupełnie samodzielnej produkcji. W ten sposób w roku 2005 wyszły aż dwie części drugowojennej serii Brothers in Arms (trzecia część wyszła w roku 2008 - wszystkie pod skrzydłami Ubisoftu), a że w połowie pierwszej dekady XXI wieku moda na II wojnę światową wciąż się jeszcze mocno trzymała, studio Gearbox mocno stanęło na nogi, umożliwiając twórcom pójście w bardziej eksperymentalne rejony.

Wiecie co jest ciekawe? Otóż jak czyta się wspomnienia teksańskich deweloperów robiących na przełomie wieków strzelanki pierwszoosobowe, to jakoś przewija się tam fascynacja Diablo. Wiemy na przykład, że w trakcie produkcji Daikatany John Romero przyuczał pracowników Ion Storm (gdyż część z nich w ogóle nie posiadała doświadczenia, nawet z jakimkolwiek obcowaniem z grami wideo) właśnie każąc im grać w akszyn erpega Blizzarda. Niby dziwne, że przy takim splocie możliwości i zainteresowań deweloperów, na produkcję łączącą zbieranie loota ze strzelaniem pierwszoosobowym trzeba było czekać wiele lat, do kwietnia 2005 - gdy po premierze pierwszej części Brothers in Arms, członkowie studia Gearbox zaczęli wreszcie omawiać temat projektu "Halo spotyka Diablo".

Takie opóźnienie przestaje dziwić, gdy zacznie się patrzeć na sprawy z punktu widzenia ówczesnego rynku.


Chodzi o to, że od pierwszych zapowiedzi (w sierpniu 2007) Borderlands jakoś nie wzbudzał zachwytu, czy nawet zainteresowania szerokiej publiczności. Pomysł połączenia Diablo ze strzelanką pierwszoosobową wydawał się nie tylko nie przyciągać uwagi graczy, ale nawet szkodzić w mniemaniu niektórych. Niby były artykuły w prasie (takiej drukowanej na papierze) oraz portalach, ale generalnie bladły one przy hajpie generowanym przez Call of Duty, Halo, Killzone... dosłownie przez każdą inną strzelankę pierwszoosobową. Analitycy rynkowi wieszczyli nadchodzącą porażkę, bo wydane w międzyczasie Hellgate: London (tworzone przez byłych twórców Diablo i również wzbogacone o szybką akcję w trójwymiarowym środowisku) właśnie zaliczało spektakularną klapę... No generalnie średnio się to wszystko zapowiadało.

Po prezentacji na targach E3 w roku 2008 wokół Borderlands zrobiło się po prostu cicho - nikt o tym nie mówił, nikt się nie zachwycał, ani nawet specjalnie nie krzywił. Gearbox jednak twardo jechał do przodu, wdrażając pomysły, które w zamysłach miały wybić ich dziecko ponad pierwszoosobowo-strzelańską konkurencję. Jeśli nie założeniami gejmplejowymi, to chociaż oryginalnym kierunkiem artystycznym.

Pierwotnie grafika może nie była utrzymana w stylu zupełnie realistycznym (powiedziałbym, że mieściła się gdzieś między realizmem, a lekką karykaturą w stylu serii TimeSplitters), ale generalnie starała się utrzymywać raczej ponury klimat z pogranicza postapokalipsy i futurystycznego science fiction. Szefowie Gearboxa znali krótkometrażowy film animowany "Codehunters" (którym inspiracja jest ewidentna w przypadku całej serii Borderlands), ale wejście w kreskówkową stylistykę wcale nie było takie oczywiste.


Wreszcie na początku roku 2009 (Borderlands miało wyjść na jesieni) zdecydowano się porzucić szaro-buro-ponury klimat na rzecz kreskówki... przynajmniej na ile to możliwe, bo 3/4 gry zostało już jednak wykonane i na rozpoczynanie projektu od początku nie było ani funduszy ani czasu.

No więc wokół trójwymiarowych obiektów dodano czarny kontur (co ciekawe, twórcy od początku odmawiali nazywaniu użytej przez siebie techniki mianem "cel-shadingu", ale termin ten po prostu się przyjął, bo koniec końców pod względem graficznym Borderlandsy naprawdę przypominają wcześniejsze gry zrobione z użyciem cel-shadingu) i pozmieniano projekty niektórych postaci (albo po prostu powymieniano modele - np. Dr Zed to pierwotny model Rolanda z zakrytą twarzą, a pierwotny projekt Lilith stał użyty do stworzenia postaci Steele - głównej antagonistki).

Przepisano scenariusz i dialogi tak, aby dodać im nieco luzu, ale wciąż przy celowaniu w dorosłą grupę odbiorców (tudzież po prostu nastolatków).

Nie było już czasu ani ochoty na przerabianie gotowych tekstur (tak, żeby chociażby na wszystkich dorysować czarne kontury - pasujące do czarnych obwolut wokół modeli), czy dodawanie żywszych kolorów - bo te by się gryzły z gotowymi miejscówkami i modelami i generalnie wyszedłby nierówny miszmasz.


W sumie to miszmasz i tak wyszedł, a cały proces na pewno nie przebiegł gładko (w jego wyniku odeszła chociażby dotychczasowa projektantka graficzna - obrażona i zrozpaczona po tym, jak jej wieloletnią pracę poszatkowano na kawałki albo spuszczono w kiblu). Tyle tylko, że gdy odmienione Borderlands zaprezentowano w kwietniowym (wciąż mówimy o roku 2009 i sześciu miesiącach do premiery gry) numerze PC Gamera, to gra naprawdę okazała się na tyle inna od konkurencji (bo ostatnim, i w sumie jedynym dotychczasowym fpsem z cel-shadingową grafiką było XIII z roku 2003), że zainteresowanie jakby drgnęło.

Nawet teraz, wciąż są tacy, którzy kreskówkowego stylu graficznego Borderlandsów nie są w stanie zdzierżyć, ale wychodzi na to, że jeszcze przed premierą pierwszej części było to to, co wpompowało w projekt życiową energię. Biorąc pod uwagę sukces kolejnej części (i całej serii, której do początku roku 2017 sprzedało się 30 milionów egzemplarzy) można stwierdzić, że z całą pewnością nie zaszkodziło to serii.


Borderlands wyszło w październiku 2009 i odniosło... No właśnie chodzi o to, że początkowo sukces nie był aż tak wielki, jak na standardy gier wysokobudżetowych - w pierwszym tygodniu sprzedano pół miliona egzemplarzy (co samo w sobie jest niezłym wynikiem, ale i tak stanowiło może dziesiątą część tego, co sprzedawali liderzy rynku), a później sprzedaż spadła... Aby jeszcze później zaczęć rosnąć uzyskując po latach wspomniane miliony.

To była jedna z tych śniegowych kul, która z czasem zmienia się w lawinę. Ludzie którzy dali Borderlandsom szansę, wciąż grali i przyciągali kolejnych grających (i kupujących grę). Pomysł na połączenie Halo z Diablo (a więc przystępnego, konsolowego fpsa z wciągającym na dłużej systemem lewelowania i znajdywania ekwipunku) okazało się na tyle solidne, że aż dziwne, że ktoś mógł w to wcześniej wątpić.

Można powiedzieć, że oto zaczęła się kolejna epoka, w której wyrósł cały gatunek tzw. loot shooterów (do których zaliczyć można Destiny, The Division, czy ostatnio umierające Anthem). Co by się nie działo, na samym jej początku było studio Gearbox. To dzięki sukcesowi Borderlands studio (czy też jego szef Randy Pitchford - stający się nie tylko jego szefem, ale też głównym, medialnym przedstawicielem) mogło pozwolić sobie w późniejszych latach na robienie grubych przekrętów (Aliens: Colonial Marines), branie się za projekty z góry stracone (Duke Nukem Forever) czy eksperymentowanie z produkcjami przynoszącymi klapy finansowe (jak miało to miejsce z Battleborn).


No dobra, jeśli ktoś to czyta, to znaczy, że pewnie zna Borderlands 2 a jako, że piszemy o części pierwszej, powróćmy do wcześniej wspomnianej kwestii: w czym jedynka jest lepsza od dwójki i czemu warto do niej wrócić po dziesięciu latach?


Bez czajenia się trzeba stwierdzić, że jedynka jest najmniej "borderlandsowa" ze wszystkich części. Przez większość czasu powstawała jako ponure połączenie Halo z Diablo i to widać i czuć na wielu płaszczyznach.

Nie tylko grafika jest mniej kolorowa niż w sequelach, ale nawet poczucie humoru jest tu jednak inne. Nawet nie chodzi o to, że jest bardziej stonowane (bo jak któryś z kosmicznych wieśniaków puści tekstem o "dziewczęcych częściach" swojej mamy to masakra), ale bardziej pasuje do miejsca, którym jawi się planeta Pandora - opuszczona przez wielkie korporacje po tym, gdy ich kolonie ogarnęła fala obłędu, z nielicznymi, poczytalnymi jednostkami zostawionymi samymi sobie.

Na fali sukcesu Borderlands 2 wyszła seria komiksów opowiadająca wydarzenia z pierwszej części (wydawnictwo IDW) i te komiksy oddają ten klimat bardzo dobrze. Pandora to jeden, wielki dom wariatów i albo można się z niego śmiać, albo samemu oszaleć. Pozorny luz tego świata wynika właśnie z szaleństwa bo gdyby chcieć obiektywnie spojrzeć na sytuację, w jakiej znaleźli się ludzie uwięzieni na planecie, to jest ona w istocie przerażająca.


W jedynce Borderlands akcentów przybliżających taką narrację jest cała masa - bohaterowie są okaleczeni fizycznie bądź psychicznie (a najczęściej to i to), a osady bandytów "zdobią" ludzkie ciała ponabijane na pale. Niby wszystko opakowane jest tym kreskówkowym konturem, a czasem ktoś puści rozbrajającego suchara, ale gracz jednak czuje, że naprawdę nie chciałby się znaleźć w tym świecie (tak, jak nie chciałby się znaleźć w opętanej przez demony bazie na Marsie - co nie zmienia faktu, że Doom jest zajebisty).

Kolejne dlc zaczęły nieco "rozmiękczać" ten klimat - pojawiły się zombie, homoseksualne gangi więzienne (co jest śmieszniejsze, niż brzmi), roboty-komuniści itd. - przez co stanowiły swoisty pomost do tego, co miało nadejść w sequelu. W roku 2010 w studiu Gearbox rozpoczął pracę Anthony Burch, który odpowiada za scenariusz i dialogi Borderlands 2 i tym samym seria zrobiła dalszy krok w kierunku bardziej głupkowato - prześmiewczym (i czasem, niestety, żałosnym jak w Pre-Sequelu).


Jeśli zaś chodzi o samą rozgrywkę...

Powiem zupełnie szczerze, że pod względem zajebistego wachlarza możliwości sterowanych przez nas bohaterów najnowszy Pre-Sequel i tak kładzie na łopatki zarówno jedynkę, jak i dwójkę (co pozwala mieć spore nadzieje w przypadku nadchodzącej trójki). Natomiast jedynka wciąż góruje nad dwójką wrażeniami związanymi z operowaniem bronią palną.

Być może jest to wynikiem pozostałości bardziej realistycznego podejścia, a być może autorzy za bardzo jednak przekombinowali w części drugiej (chociaż to nie tłumaczyłoby, czemu akurat karabiny szturmowe wydają się być w dwójce najsłabszą klasą broni), ale w jedynce po prostu nie ma tych głupkowatych, pozbawionych mocy pif-pafów, które zagracają dwójkę. Każda, nawet słaba broń posiada swój odrzut, okraszony solidnym, dźwiękowym pierdolnięciem.

Okej projekty poziomów są bardziej liniowe niż w dwójce, co wpływa na wykonywanie misji pobocznych (gdzie po kilka razy przełazimy przez te same korytarze), ale prawdę powiedziawszy, to i tak nie czuję, żeby w Borderlands 1 było pod tym względem gorzej, niż chociażby w produkcjach Bungie.


Generalnie chodzi o to, że jako zamknięta, osobna całość, pierwsza część Borderlandsów broni się sama w sobie.

Jeśli znudziły ci się nowe loot shootery, a nie chcesz się bawić w głupkowate, kolorowe Borderlands 2, to jedynka stanowi bardzo fajną alternatywę. Wielokrotnie zdarzyło mi się słyszeć, że zastosowanie kreskówkowej grafiki sprawia, że oprawa wizualna się nie starzeje (no bo jakieś tam nowoczesne, realistyczne szadery i tak nie mają tu zastosowania) i jest to prawda, zwłaszcza w przypadku nowo wydanego remastera. Nieco podbito w nim kontrast (przez co kolory wydają się żywsze) i usprawniono parę rzeczy w silniku gry (inne oświetlenie, dynamiczna rozdzielczość itd.) i wuala - dekadę po wydaniu wciąż prezentuje się to dobrze.


Remaster poprawił też co bardziej upierdliwe cechy oryginału. Od teraz podnoszenie amunicji i forsy jest automatyczne (wcześnie trzeba było klikać), a niewiele mówiący kompas można uzupełnić (lub zupełnie zastąpić) minimapką. Poza tym czterech graczy można grać razem na podzielonym ekranie (jak w The Handsome Collection) co w obecnych, mrocznych i autystycznych czasach jest bardzo fajne (wiadomo, że nadchodzące Borderlands 3 pozwoli na dwóch graczy jednocześnie - jak części z poprzedniej generacji konsol), a niektórzy twierdzą, że amunicja częściej wypada, przez co strzelanie do przeciwników stało się mniej nerwowe.

Po prostu powstało takie Borderlands 1, w które można bez skrzywienia grać na nowych konsolach (czy pececie - bo tą wersję też usprawniono) i raczej nie będzie już lepszej okazji aby to uczynić...


...Zwłaszcza przed nadchodzącą trójką, o której wiadomo, że będzie kolorowa, radosna wchuj i na pewno inna.


Wszystkie dotychczasowe obrazki pochodzą z wczesnych wersji Borderlands - jeszcze zanim zdecydowano się dodać kontury i iść w kreskówkę. Nastrój pierwotnie planowanej gry ujęto w pierwszym zwiastunie:


Dla porównania, screeny z najnowszej wersji GOTY (zwanej remasterem) wyglądają tak:






Czyli w sumie bardziej kreskówkowo i kolorowo, ale jednak wciąż nie to, co w dwójce (i tym bardziej w ultra-kolorowym Pre-Sequel). Jedynka Borderlands jednak pozostaje klasą sama w sobie.


czwartek, 18 kwietnia 2019

Niepopularna opinia


Parę dni temu Mark Cerny z Sony przedstawił dziennikarzom serwisu Wired kilka faktów na temat następcy PS4. Nie zostało wprost powiedziane, że będzie się to nazywać "Playstation 5", ale wiadomo, że chodzi o pełnoprawny, generacyjny przeskok. Ma być wsteczna kompatybilność (z PS4), lepszy dźwięk, szybsze wczytywanie...

Eee... Sory, nie mogę.

Powiem wprost i zdaję sobie sprawę, że jest to niepopularna opinia: mam w dupie następcę PS4, bo z mojej osobistej perspektywy to, co odpierdala Sony to jakaś masakra. Ja wiem, że to do konkurencji (w sensie Microsofta i ich Xboxa) przylgnęła łatka konsoli bez gier na wyłączność, ale zupełnie szczerze, ostatni tytuł od Sony, który w jakikolwiek sposób mnie zainteresował to było Killzone: Shadow Fall wydane jeszcze na starcie PS4!

Od tej pory PS4 szło impetem dominującej konsoli, a deweloperzy ze stajni Sony skupili się na "trzecioosobowych grach akcji z naciskiem na fabułę" - coś, co może i znajduje poklask profesjonalnych recenzentów (takich co chcą przejść grę, napisać tekst i mieć to z głowy), ale mnie osobiście zbrzydło już na etapie drugiego czy trzeciego Uncharted.

Dawno minęły czasy gdy Sony wydawało kolejne części zajebistego Resistance czy Killzone - od teraz mamy wyłącznie przerywniki filmowe i widok pleców bohatera/bohaterki. W każdej, jednej, pierdolonej grze. Przysięgam, że jakby ktoś z Sony zapowiedział sequel do średniego Haze, to zajarałbym się milion razy bardziej niż jakimś The Last of Us 2 czy tym, co robi teraz Hideo Kojima.


Nie wiem czemu miliony ludzi kupują te gry, ale z punktu widzenia miłośnika strzelanek pierwszoosobowych nawet zapomniana PSVita miała ciekawsze "ekskluzjiwy". Wszystko wskazuje, że kierunek obrany przy PS4 zostanie kontynuowany w przyszłości (bo w sumie czemu nie, skoro PS4 sprzedaje się fenomenalnie).

Playstation mogłoby się jeszcze utrzymać, jako platforma na którą gra się w japońszczyznę (np. Street Fighter 5 nie wyszedł na Xboxa), ale pod wpływem amerykańskich feministek Sony zaczęło otwarcie cenzurować te gry - jeśli np. zagrasz w Devil May Cry 5 na PS4 to nie zobaczysz sceny z gołą dupą, bo widok ten mógłby kogoś urazić! Nosz kurwa, co tu się dzieje?! Przecież mówimy o platformie będącej wcześniej wyłączną konsolą dla gier typu Dragon's Crown (którego japońscy autorzy otwarcie wyśmiewali fobie "progresywnych", amerykańskich dziennikarzynów).

Mroczne czasy nadchodzą (czy w sumie już nadeszły) i ja jakoś nie potrafię się nad tym cieszyć.

Faktem jest, że przynajmniej Microsoft nie skasował swoich strzelańskich serii z poprzedniej generacji. Drugim faktem jest, że od kiedy kupiłem Xboxa One X (oraz automat do gier), PS4 głównie się kurzy. Jednak żeby nie wyjść na fanboja - chcecie usłyszeć dowcip?

Xbox One S bez napędu płyt:

Microsoft strzelił sobie w stopę po całości, bo ludzie spodziewali się czegoś o połowę (albo chociaż 1/3) tańszego, ale nie! Okazuje się, że (o dziwo!) koszt napędu BR to raptem paredziesiąt dolarów i te paredziesiąt baksów mniej, wciąż mieści się w granicach cen promocyjnych na "normalnego" Xboxa One S. Czyli że w sumie można kupić Xboxa z napędem bądź bez w tej samej cenie... więc kto normalny wybrałbym upośledzony sprzęt?

Nawet bez żadnego czajenia się na cenowe promocje, różnica w cenie obu modeli jest mniejsza niż koszt jednej, nowej gry. Jeśli ktoś naprawdę chce zaoszczędzić, to kupując używane (albo po prostu pożyczając od znajomych) płyty z grami, różnica w cenie zniweluje się natychmiast i wciąż zostajemy ze sprzętem mającym więcej możliwości (bo odtwarzającym płyty Blu Ray 4K)

Niby wydaje się oczywiste, że Microsoft powinien wyskoczyć z jakimś Xboxem One XS (czyli mocnym X-em sprzedawanym masowo po cenie eSa), tymczasem po raz kolejny wypuszczają coś, o co nikt ich nie prosił i czego nikt nie chce. Korporacyjna logika jest baaardzo dziwna. Wygląda to jeszcze dziwniej, kiedy nawet twórcy reklamy twojego produktu nie wiedzą, o chuj ci chodzi:

czwartek, 14 marca 2019

Automatowe marzenia dorosłego dziecka


Stosunkowo długo się nie odzywałem na blogu i kryje się za tym jeszcze dłuższa historia. Ostatnio wyszło zajebiste Metro Exodus oraz Far Cry New Dawn, w które to jeszcze nawet nie zagrałem bo... No dobra, zacznijmy od początku.

"Od początku" w sensie naprawdę od początku - mianowicie, kiedy pierwszy raz graliście w grę wideo (czy komputerową - jak zwał tak zwał)? Jako dziecko urodzone podczas stanu wojennego i wychowane w zdychającym PRLu miałem utrudniony dostęp do komputerów, konsol itd. Zresztą, co ja się będę produkował - większość ludzi to czytających przeżyła coś podobnego. Czasem do miasta przyjeżdżało wesołe miasteczko i moje pierwszym "growym" wspomnieniem było, jak polazłem z mamą do przyczepy z automatami. Jeszcze zanim rodzice kupili Commodore 64, moje pierwsze doświadczenie z grami to było sterowanie ludzikiem za pomocą gałki i kolorowych przycisków (i dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że to była Contra... a może to było Rush'n Attack? A może jeszcze coś innego? - pamięć podjaranego dziecka bywa zawodna).

W każdym razie to doświadczenie ukierunkowało moje zainteresowania na resztę życia.


I nie będę ściemniał, że jakoś pasjonowałem się Pac-Manem czy Donkey Kongiem (bo nie ten czas i nie ten kraj), ale generalnie już od najmłodszych lat zrozumiałem, że jeśli się gra w gry, to automaty zawsze oferują najlepszą grafikę, najbardziej złodupny dźwięk i najwięcej adrenaliny. Koledzy grali w te swoje nudne, singleplayerowe wynalazki na komputerach 8-bitowych czy później Amigach, ale dla mnie to jeszcze nie było to. W moim przypadku prawdziwa pasja do gier (i automatów) zapłonęła w roku 1991, gdy wyszedł Street Fighter 2.

Oczywiście, w skali światowej to absolutnie nie jestem wyjątkiem. Wydanie Street Fighter 2 było prawdziwą rewolucją, ciągnącą masę naśladowców i owocującą renesansem automatów wrzutowych w latach 90-tych.


O ile ogólnie przyjęło się, że złota era automatów przypadała na przełom lat 70-tych i 80-tych, tak dla mnie osobiście złotą erą były lata 90-te, kiedy ukochane przeze mnie mordobicia rozmnożyły się na potęgę. Mortal Kombat, Neo-Geo, później Tekkeny i Virtua Fighter... Czasy gdy piękna grafika 2D rywalizowała z kanciastym (ale nowym) 3D i w większości przypadków jeszcze tą rywalizację wygrywała. Nie jarały mnie wypasione automaty strzelańskie czy symulacyjne (chociaż w sumie samochód nauczyłem się prowadzić dzięki ścigałkom Segi), ale takie najprostsze, dwuosobowe maszyny robione masowo przez Capcom czy SNK. Moim marzeniem było posiadanie kilku takich automatów na własność - nie tylko żeby móc szlifować umiejętności w najlepsze, dwuwymiarowe mordobicia ewer (niezależnie którą część Street Fightera czy King of Fighters uważamy za najlepszą), ale dlatego, bo stojący, świecący i dudniący automat wprowadza klimat jak mało co.

Jak na złość takie właśnie automaty najszybciej zniknęły wraz z początkiem trzeciego tysiąclecia - wyparte przez potężniejsze (w sensie możliwości graficznych) konsole domowe, rywalizację onlajnową i wszystko to, co ukształtowało obecną świadomość młodocianych graczy.

Jednocześnie postęp technologiczny sprawił, że posiadanie domowego salonu gier stało się łatwiejsze, niż kiedykolwiek wcześniej. Nie mówię oczywiście o posiadaniu kilku, oryginalnych maszyn z epoki (bo kolekcjonowanie takich to jednak drogie hobby), ale takiej jednej, która huczy i świeci i umożliwia odpalenie dowolnego klasyka.


Dzięki potędze emulacji już od kilkunastu lat zapaleńcy mają możliwość zrobienia na niecałym metrze kwadratowym mieszkania, pełnowartościowego salonu gier z dzieciństwa. W końcu powiedziałem sobie: "a chuj! Mnie się też coś od życia należy!" i wysłałem mejla do Marcina z Gniezna (maxsoft9@interia.pl), który to własnoręcznie wykonuje takie cuda:


Marcin ma opracowany szablon, według którego montuje zgrabne (w sensie nie zajmujące niepotrzebnego miejsca), ale pełnowartościowe maszyny - 20 calowy ekran LCD zachowuje proporcje oryginalnych kineskopów, efekty dźwiękowe podbija solidne "łup" z subwoofera, gałki i przyciski są dokładnie te same, co w oryginalnych automatach, a nad wszystkim świeci się na kolorowo plakietka z grafiką (marque, które można wymienić na coś dowolnego i podświetlać ledami o dowolnych kolorach). Jako, że każdy automat to ręczna robota, panel kontrolny (w sensie gałki i przyciski) można skastomizować.

Osobiście chciałem mieć ten automat głównie pod kątem gier z systemu Neo-Geo (które to używały czterech, kolorowych przycisków, zwykle ułożonych po łuku) oraz mordobić Capcoma (czyli sześć przycisków ułożonych w dwóch, równoległych rzędach). Praktycznie każda inna gra (czy też mordobicia od innych producentów - z drobnymi wyjątkami robionymi przez Amerykanów) będzie działać równie dobrze na jednej bądź drugiej konfiguracji. No i generalnie założenia są takie, żeby zostać przy nie więcej niż sześciu podstawowych przyciskach na gracza - jakieś konfiguracje siedmio- (i więcej) przyciskowe uważam za nieestetyczną herezję, która nie powinna mieć miejsca w domowym sanktuarium (no chyba że jest fanem automatów z wcześniejszych okresów - wtedy to na panelu kontrolnym dozwolone jest wszystko).

W związku z tym zdecydowałem się na takie umiejscowienie (i kolory) przycisków, aby dobrze grało się zarówno w KoFy, jak i w kolejne Street Fightery (czy też Marvele) - sześć przycisków w dwóch rzędach, ale po lekkim łuku, tak aby pierwszy dolny przechodził w większy łuk to trzeciego górnego. Po zagraniu zarówno w gry z Neo-Geo, jak i w Street Fightery, mogę poświadczyć, iż wyszło bardzo wygodnie w obu przypadkach. Powiedziałbym nawet, że w latach 90-tych zdarzało mi się trafiać na dedykowane maszyny (czasem nawet oryginalne!), na których grało się dużo mniej wygodnie.

Jak być może wiecie, generalnie istnieją dwa typy gałek do automatów - według typu japońskiego lub amerykańskiego (chociaż mniej ważne "regiony" jak Europa czy Korea też wytworzyły jakieś swoje mutacje). Gałka Japońska to to, co od ponad dwóch dekad dominuje na rynku domowych arcade sticków - kulka na patyku, która klika przy odchyleniach na boki. Ja chciałem jednak bardziej podłużną "pałkę", który przy wychyleniach daje ten sprężysty, mięsisty opór, który z automatów pamiętają fani większości dwuwymiarowych mordobić wydanych w latach 90-tych w Europie i Ameryce.


Poprosiłem też o wymianę serca automatu. Normalnie Marcin montuje do środka Pandora's Box 5s, jednak osobiście byłem niepewny tej wersji urządzenia (w zależności od softu może nie zawierać pewnych ważnych opcji - jak np. dowolną konfigurację przycisków). Zamówiłem więc przez AliExpress Pandora's Box 6 (różowe) i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że podstawowa konfiguracja została zaprojektowana dokładnie pod takie ustawienie klawiszy, jakie wymyśliłem! Najwidoczniej po kilkunastu latach rozwijania emulacji wykrystalizował się pewien standard (o czym nie wiedziałem, bo za każdym razem jak ktoś na internecie opisuje swój kastomowy automat do gier, to wychodzą jakieś zmutowane potworki).

Oczywiście można wewnątrz wsadzić po prostu peceta (tudzież jakieś Raspberry Pi) z odpalonym emulatorem (i być może nawet emulacja będzie dzięki temu lepsza... o czym dalej), ale jeśli chodzi o prostotę i niezawodność, to nic nie zastąpi zamkniętego urządzenia... i tu w przypadku Pandora's Box 6 robi ciekawie.

Ze względu na prawa autorskie chiński producent (3A) nie wgrywa już romów bezpośrednio na urządzenie. Zamiast tego przy zakupie (np. przez Aliexpress) daje linka i samemu trzeba zgrać pięć plików rara o łącznej wadze 10,5gb. Jakby ktoś nie wiedział (albo nie pamiętał) to przed rozpakowaniem plików spakowanych rarem, trzeba mieć ściągnięte wszystko - potem rozpakowane foldery przenosi się na pendrajwa (dołączonego do PB6), wsadza w port USB i po prostu odpala urządzenie (lista gier powinna się pojawić sama, w menu głównym).

Takie otwarcie systemu na zewnętrzne pliki umożliwia też wgrywanie gier pierwotnie do zestawu nie dołączonych. Teoretycznie wystarczy ściągnąć z netu dany rom, przenieść go do jednego z folderów na pendrajwie (Pandora's Box 6 obsługuje emulatory MAME, FBA oraz emuluje jeszcze pierwsze Playstation) i można grać w co się chce.


W praktyce bywa różnie - gry potrafią się nie wgrywać, albo emulacja przebiega bardzo topornie (np. pierwszy Virtua Fighter odpalony na MAME działał poniżej 20 klatek na sekundę). No cóż, Pandora's Box to zamknięte pudełko, a obsługę plików zewnętrznych dodano jako sposób na obejście praw autorskich.

Co zaś się tyczy jakości emulacji gier dołączonych w zestawie, to tutaj też jest różnie. Wiele gier ma wiele wersji i czasem jest tak, że niektóre z tych wersji są ewidentnie uszkodzone (np. są dwa romy Puzzle Bobble 2, z których jeden działa dobrze, a drugi zamula, a różnych mutacji kolejnych części KoFa jest tyle, ile Mariów na Pegasusie 9999 games in 1). Nawet te, teoretycznie działające dobrze, potrafią bardzo często rwać klatki (screen tearing) przy szybszych akcjach i to jest coś, co trzeba po prostu zaakceptować... No chyba żeby zamienić kosztującą parę stów Pandorę na szybszego peceta ze złączem Jamma i odpalać te emulatory ręcznie... W sumie jak już ma się gotową maszynę to wymiana bebechów jest jak najbardziej do ogarnięcia.

Nie mniej jednak, na obecną chwilę nie widzę potrzeby do kombinowania. Powiem nawet, że wcześniej chciałem między Pandorę a monitor podłączyć dodatkowe urządzenie symulujące interpolację obrazu (tak, żeby przybliżyć obraz z LCD do tego z oldskulowych kineskopów lampowych - wygóglujcie "scanline generator"), ale po pograniu przez miesiąc, jakoś zupełnie wystarczy mi "normalny" obraz, bo i wbudowanemu w PB6 filtrowi wygładzającemu piksele ciężko cokolwiek zarzucić (no może poza tym, że te przyjemne dla oka zaokrąglenia kantów w ogóle nie wyglądają jak obraz ze starego kineskopu). Tak więc tutaj sprawa też jest do ogarnięcia... ale może kiedyś.

Na razie siedzę (w sensie stoję przy automacie) i gram w starsze, automatowe gry, zaniedbując tego bloga.


Czuję się trochę jak odkrywca, który niemal każdego dnia znajduje jakiś diament (bądź kilka gówien). Okej, przez większość czasu gram w nieśmiertelne hiciory ze stajni SNK bądź Capcom, ale przecież po upadku kultury automatowej w Europie, od Meksyku po Tajwan wciąż istniały miliony automatów opartych na starych systemach operujących grafiką 2D.

O ile w Europie ostatnie mordobicia 2D, jakie zdarzyło mi się widzieć w środowisku naturalnym to było Garou:MOTW, Last Blade 2 i Street Fighter 3 3rd Strike, tak Rage of the Dragons czy nawet Samurai Shodown 5 poznałem już tylko z emulatorów. Posiadanie maszyny z wgranym tysiącem chińskich (w sensie przez Chińczyków zgrywanych) romów, uświadomiło mi, że w tym czasie w innych rejonach świata wciąż powstawały nie tylko gry, ale nawet kolejne systemy automatowe, wzorowane na Neo-Geo czy capcomowskim CPS. Powiem zupełnie szczerze: jeszcze kilka tygodni temu nawet nie wiedziałem o jakimś Martial Masters, a tu się okazuje, że ta tajwańska produkcja spokojnie odnajduje się na tej samej półce co produkcje wymienione wyżej.

Z mojej perspektywy to trochę tak, jakby odkrywać kolejnych, duchowych następców Quake'a czy Unreala, o istnieniu których nie miałem pojęcia. Nie że modów, czy amatorskich map paków - pełnoprawnych gier, tak dobrych jak najlepsi przedstawiciele gatunku!

A mordobicia to przecież nie jedyny gatunek, jaki istniał na automatach w latach 90-tych! Poza nimi mam drugie i trzecie tyle chodzonych beat'em upów i strzelanek i też się okazuje, jest tutaj cała masa rzeczy, które są zbyt nowe, aby dotrzeć do Europy (albo tak stare, że ich nie pamiętam).

No po prostu mam to, czego zawsze chciałem - cały salon gier w moim własnym salonie. Gorąco polecam!

A tutaj schemat ułożenia przycisków w moim własnym automacie:


Może się komuś przyda.

sobota, 9 lutego 2019

Najbardziej sztandarowy produkt końca drugiej dekady XXI wieku

Przyznam się do czegoś. Jakieś dwa tygodnie temu rozmawiałem z kolegą pracującym w Electronic Arts i wspomniał on o przeciekach dotyczących nowej gry od studia Respawn. Chodziło o to, że ktoś tam na serwisie Reddit ujawnił, że twórcy zajebiaszczego Titanfall 2 robią grę będącą hybrydą Overwatch i Fortnite. Kolega przyznał, że ploty są prawdziwe i już lada chwila będzie miała miejsce najbardziej niespodziewana premiera ostatnich... w sumie to taka dziwna akcja, że nawet ciężko mi znaleźć jakąś analogię w historii nowożytnej.

Gdybym był profesjonalnym dziennikarzem (i po trochu świnią ryzykującą zawodową karierą wieloletniego przyjaciela) to ciągnąłbym kolegę za język, a potem wyjechał z jakimś artykułem/filmikiem na jutubie zwiększającym moje dziennikarskie credibility o kilka poziomów. Nie mniej jednak profesjonalnym dziennikarzem nie jestem, a nowinki na temat kolejnego batelrojala dla dzieciarni miałem głęboko w dupie.

A teraz Apex Legends wyszło i świat oszalał, a ja uświadomiłem sobie, jak bardzo staromodnym dziadem jestem.


Dobra, żeby na starcie nie zamulać za bardzo to jak, obiektywnie, to wszystko wygląda?

Teoretycznie gra była skazana na zjechanie przez growy meinstrim i dlatego brak jakiejkolwiek zapowiedzi wydaje się genialnym posunięciem. No bo jakby spojrzeć pobieżnie: gierka f2p będąca ewidentnym skokiem na kasę, jaką wciąż generuje nowomodny gatunek batelrojali. Do tego wygląda totalnie jak zrzynka z Fortnite i Overwatch i jeszcze zostaje wydana przez znienawidzone przez wszystkich EA!

W takich warunkach brak zapowiedzi okazał się genialnym posunięciem dlatego, bo nikt nawet nie miał czasu by znaleźć powód do marudzenia, zanim miliony graczy odnaleźli w nowej (acz znajomej) gierce swoją nową zajawkę - a gdy to już nastąpiło, to medialna lawina ruszyła na dobre (i w przeciwieństwie do zapowiedzi Battlefielda V, we właściwym kierunku).

Respawn Entertainment to weterani. Mówimy o ludziach którzy pracowali nad serią Call of Duty od części pierwszej aż do Modern Warfare 2. Potem na własną rękę próbowali zrewolucjonizować gatunek sieciowych fpsów z Titanfallem i nawet w przypadku TF2 należy wspomnieć o tym, iż Respawn na własną rękę zaprojektował sieciową infrastrukturę (jeszcze zanim został przejęty przez EA). Tak więc nawet jeśli Apex Legends jest robioną na szybko gierką (pomimo "bajkowego" dizajnu widać, że większość materiałów została wzięta wprost z Titanfall - i być może jest to jedyny powód dla którego Apex w ogóle przynależy do tamtego uniwersum), mającą na celu wydarcie z batlerojalowego poletka co się da, to jest gierką zrobioną profesjonalnie i od początku działającą bezbłędnie.

I w tej profesjonalnej bezbłędności tkwi różnica między nowoczesnymi, nowomodnymi gierkami które odnoszą sukces (podobny efekt uzyskano w czasie beta testów Blackout - dzięki czemu Black Ops 4 obronił wysoką pozycję CoDa na rynku sieciowych strzelanek), a tymi które stają się pośmiewiskiem.


Z moje zaś strony... Nie rozumiem (przemijającego już) szału związanego z Overwatch i nie rozumiem szału Fortnite. Już sam kierunek plastyczny, jakim cechują się te gry zdaje się przemawiać, iż jestem daleko poza (w sensie wiekowym) docelowym targetem, więc w sumie nie mam czego tu rozumieć. Lekko karykaturalna czy kreskówkowa grafika jako taka mi nie przeszkadza (w Borderlandsach utopiłem wszak setki godzin), ale cała to ugrzeczniona otoczka, żeby broń boże na rynku amerykańskim strzelanka nie dostała kategorii wiekowej powyżej "T"... No to już jednak co innego.

No i różnię się od obecnej dzieciarni tym, że wychowałem się w świecie, w którym nie było komunikacji internetowej... Tak, wiem że to siara wspominać dzieciństwo z trzepakiem i zdartymi kolanami (tym bardziej gdy zamiast przed tym mitycznym trzepakiem, spotykaliśmy się z kolegami przed telewizorem z podłączoną Segą czy Pegasusem czy Amigą...), ale kooperacja czysto onlajnowa po prostu mnie wkurwia. Dla mnie jest to pierdolona patologia, że żeby z kimś zagrać w najnowsze gry multiplayerowe, to ten ktoś MUSI być podłączony do innego urządzenia, po drugiej stronie serwera. Tymczasem Apex właśnie taki jest: onlajnowy, a jednocześnie wymagający ścisłej komunikacji.

Być może taki znak naszych czasów, ale właśnie... pierdolę te czasy i pierdolę te gry...


No dobra, przesadziłem z tym "pierdoleniem". Po prostu po pograniu kilku meczy (zarówno z komunikującą się drużyną jak i "na luzie" z randomami) w Apex Legends nie czuję w ogóle potrzeby grania w to kiedykolwiek więcej - dla cyfrowego introwertyka ta gra jest mordęgą podobną do Siege (czy nawet CSa).

W sumie jednak cieszę się, że Apex Legends wyszło i odniosło sukces. Nie będę marudził, że wolałbym Titanfall 3 (a wolałbym), bo mam świadomość tego, że Titanfall generalnie nie jest mocną marką i wcale nie było powiedziane, że po przejęciu Respawn EA zainwestowałoby w część trzecią. Tymczasem skoro już zostało powiedziane, że Apex Legends jest częścią tej właśnie serii, to furtka do powstania kolejnych części została właśnie otwarta na oścież.

Titanfall 3 - wysokobudżetowa gra z półki AAA, przedstawiająca bardziej dojrzałe spojrzenie na ukochane przez miliony graczy uniwersum Apex Legends...

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Trzecioosobowe Destiny od EA


W miniony weekend Electronic Arts udostępniło "VIPom" wersję demo gry Anthem - najnowszego dzieła legendarnego (przynajmniej kiedyś i przynajmniej wśród miłośników erpegów) studia BioWare. Jako że sam jestem VIPem, miałem możliwość pograć na moim Xboxie One X no i...

...no kurwa, słabo.


Zacznijmy od spraw oczywistych: ta gra jest zajebiście niedopracowana i nie ma możliwości żeby na 22 lutego (kiedy to będzie mieć premierę) wszystko działało jak należy. Ewidentnie została wypchnięta przed koniec roku rozliczeniowego (czyli przed kwietniem), aby nabić EA coroczny postęp w dochodach w sprawozdaniu dla inwestorów (co EA jest bardzo potrzebne po klapie Battlefielda V).

Po początkowych problemach z przeładowanymi serwerami (no bo zainteresowanie grą sieciową jak zwykle zaskoczyło twórców i wydawcę) wyszły kolejne problemy. Ani jednej misji nie udało mi się odpalić, ani ukończyć bez zawiechy gry, a gdy już udało się dołączyć do rozgrywki, to widoczne były regularne spadki poniżej 30fpsów, a czasem chyba nawet poniżej 20fpsów (i to na najmocniejsze, kurwa, konsoli na rynku).

Same misje mają strukturę podobną do strajków z Destiny - paru graczy lata od punktu na mapie świata do punktu na mapie świata i rozpierdala kolejne fale przeciwników z bossem na końcu. Jeśli ta struktura utrzymana zostanie w pełnej wersji, to ja nie wiem jak ludzie będą grać w Anthem parę miesięcy po premierze. Przecież nie ma możliwości, żeby za każdym razem gdy ktoś rozpocznie daną misję, to gra zaraz znajdzie mu paru towarzyszy rozpoczynających tą samą misję w tym samym momencie. No więc jak to będzie?


Przeciwnicy (zwłaszcza bossowie) potrafią chłonąć pociski na tony i jeśli postawi się przeciwko nim pojedynczego gracza, to lepiej żeby stały za tym jakieś algorytmy skalujące poziom - inaczej ten pojedynczy gracz albo się zamęczy, albo zwyczajnie znudzi.

Zresztą widmo nudy ciąży nad Anthem bardzo wyraźnie, bo na jaki aspekt gry by nie spojrzeć, to na rynku od wielu lat istnieją gry które wszystko to już pokazały graczom. Powiedzmy wprost: ta gra wygląda jakby twórcy Mass Effecta zrobili swoją wersję Destiny i tyczy to nie tylko ogólnymi założeniami (że połączenie kooperacyjnej strzelanki z mmo), ale nawet stylu graficznego. Fort Tarsis wygląda jak totalna zrzynka z Wieży - podobna architektura (łącząca motywy orientalne ze steam punkiem i bardziej prostolinijnym sci-fi), podobnie ubrani ludzie, podobny klimat...

To znaczy świat wydaje się być akurat spoko (niezależnie czy został zerżnięty z Destiny z pełną premedytacją, czy tylko "przypadkowo" wykazuje podobieństwa do dzieła Bungie), ale co z tego, skoro technicznie wszystko jest spierdolone koncertowo. A nawet jakby nie było spierdolone, to i tak to latanie od strzelaniny do strzelaniny okazuje się zajebiście monotonne już po paru misjach. Jeśli grało się w dobre, kooperacyjne strzelanki trzecioosobowe, to od razu czuć tutaj różnice - tutaj nie ma tego pierdolnięcia, która przyciągnęłoby na dłużej.


Przyznam się, że grami od BioWare jakoś się nie interesowałem (a ponoć zwykle odznaczają się one interesującej historii - tego jednak po demie nie było czuć). Do Anthem podszedłem tylko ze względu na jego podobieństwo do wielokrotnie wspominanego Destiny. No i dupa.

Nie będę w to grał, nie interesuję się tym.


sobota, 12 stycznia 2019

Zimowe przemyślenia zgreda

Pod koniec grudnia nie było posta podsumowującego odchodzący rok 2018. Powiem zupełnie szczerze: nie było o czym pisać! Z punktu widzenia zgreda preferującego perspektywę pierwszej osoby rok 2018 był tak chujowy, że aż strach. Może jeszcze kilka lat temu grałbym w jakieś Red Dead Redemption 2, God of War czy Spider-Mana, ale z wiekiem jakoś doszedłem do momentu, w którym szkoda mi czasu na coś, co nie jest pierwszoosobowe (albo nie jest mordobiciem, albo klonem Diablo - bo ostatnio taka faza mnie złapała).

Więc jeśli chodzi o patrzenie na świat gry z jedynie słusznej (pierwszej) perspektywy, co co żeśmy właściwie dostali w ciągu tych minionych dwunastu miesięcy?


No tak, wyszedł zajebisty Far Cry 5 z miejsca zgarniając tytuł Gry Roku 2018 Bloga Lasery i Potwory.

Posiadacze Xboxów (i zdatnych do grania pecetów) dostali bardzo biedne Sea of Thieves. Bethesda pogrążyła się skandalicznym Falloutem 76, a w ogóle to jeszcze w lutym wyszło niezależne, hardkorowe rpg w postaci Kingdom Come: Deliverance (w które to nie grałem, bo hardkorowe rpgi ze swej natury mnie odstraszają).

Poza tym... Black Ops 4 oraz Battlefield V - w które to z różnych względów grywam dużo mniej, niż w inne, dużo starsze strzelanki onlajnowe (chociażby w starsze WWII albo naprawione Master Chief Collection - po ponad czterech latach trzeba będzie wrócić do tego tematu). Po prostu jakoś nie czuję szału związanego z nowymi częściami konkurujących serii.

Coś jeszcze? Ano dodatek do Destiny 2, który ponoć jest udany (biorąc wzmiankę na chujowe wcześniejsze dodatki, postanowiłem go z całą premedytacją olać) i niespodziewany dodatek do zajebistego Prey (który ogrywam dopiero teraz, bo zakupiłem go w ramach świąteczno-noworocznych promocji).

To, kurwa, wszystko co wyszło w ubiegłym roku.


Tak więc z mojego, subiektywnego punktu był to wyjątkowo biedny rok. Z obiektywnego punktu widzenia też się zaczęło sypać, bo niemal wszyscy, wielcy wydawcy zanotowali pod koniec roku potężny spadek kursu swoich akcji - do tego stopnia, że niektórzy wieszczą początek krachu podobnego do tego z roku 1983 (gdy wartość rynku gier wideo spadła w Ameryce o 97%).

Czy może być aż tak źle?

Z biznesowe punktu widzenia nie będę się mądrzył. Z growego punktu widzenia rok 2019 zapowiada się jednak dużo lepiej niż poprzedni (chociaż w sumie ciężko mi sobie wyobrazić większą biedę).

Za miesiąc uderzy trzecia część serii Metro, na którą to czekałem od kilku dobrych lat (choć zapowiedziana została zaledwie półtora roku temu - na konferencji Microsoftu na targach E3 2017):


Nie mogę się doczekać z dwóch powodów:

Po pierwsze nie mogę się samej gry, bo po spędzeniu masy czasu w postapokaliptycznej Moskwie jestem ciekawy, jak wygląda reszta tego świata. Tak, wiem że przecież istniej pierdylion książek rozgrywających się w uniwersum stworzonym przez Dimitrija Głuchowskiego (również rozgrywających się w Polsce), jednak co innego przeczytać, a co innego zobaczyć... i przeżyć.

Po drugie jestem ciekawy jak po wydaniu gry potoczą się losy ukraińskiego (choć przeniesionego na Maltę) studia 4A Games. Jeśli gra okaże się dobra, to Metro Exodus może być dla nich podobnym przełomem, jakim dla polskiego CD Projekt był Wiedźmin 3. To znaczy proporcjonalnie mniejszym (bo i CD Projekt zawsze był firmą znacznie większą), ale generalnie pozwoli zwiększyć tempo i skalę prac nad kolejnymi projektami.

Bardzo źle by było, gdyby ta gra przepadła, a niestety przepaść może, nawet jeśli okaże się zajebista. Jakoś tak wyszło, że tego samego dnia premierę będzie mieć inna, postapokaliptyczna strzelanka pierwszoosobowa, tym razem robiona przez Ubisoft Motreal:


Wygląda na to, że cykl wydawniczy serii Far Cry wykrystalizował się na przeplatanie pełnowymiarowych, numerowanych części eksperymentalnymi spinoffami. I tak po trójce dostaliśmy dziwaczne Blood Dragon, po czwórce wyszedł prehistoryczny Primal (który okazał się jednym z moich ulubieńszych tytułów bardzo dobrego roku 2016), a po piątce dostaniemy... postapokaliptyczną kontynuację! Spoiler jak chuj, dla tych co FC5 nie przeszli, ale mówi się trudno.

I tak, w samych założeniach Ubisoft nie będzie za New Dawn wołać pełnej ceny, co jest akurat bardzo spoko i na wstępie skłania do spojrzenia na produkcję przymrużonym okiem. Wiadomo że zostanie użyta przerobiona mapa z FC5 (podobnie jak Blood Dragon użył mapy z FC3, a Primal z FC4), ale tym razem będzie kolorowo do porzygu (co znacznie odbiega od obrazu postapokaliptycznej Rosji stworzonego przez 4A Games).

Z jakiegoś powodu postapokalipsa kojarzy się po drugiej stronie Atlantyku z fuksją i amarantem (w sensie odcieniami oczojebnego różu) i widoczne jest to również w Rage 2, który zaatakuje w maju:


Chociaż w sumie akurat Rage 2 jest tworzone przez szwedzkie studio Avalanche (a po drugiej stronie Atlantyku tylko doglądają je Id Software oraz wydawca, czyli Bethesda), ale tak czy inaczej... to dziwne że w przeciągu paru miesięcy dostaniemy dwie produkcje które zbliżone będą gejmplejowo (fps w otwartym świecie), tematycznie (postapokalipsa) oraz wizualnie (nakurwianie różem po oczach). Zmówili się jakoś? Wpadli na podobny koncept zupełnie niezależnie? Może jakieś szpiegostwo przemysłowe miało miejsce?

Nie no, spoko. Ja się nie gniewam.

W sumie to nadchodzący Doom Eternal również można nazwać grą postapokaliptyczną - tyle, że tym razem Ziemia zostaje zniszczona nie przez nuklearną zagładę czy asteroidę, ale przez inwazję prosto z piekła:


Co prawda nie ogłoszono jeszcze daty premiery, ale dziwne by było, gdyby nie nastąpiła ona jesienią. Tutaj można być spokojnym o poziom kampanii singleplayerowej - będzie wybuchowo i interesująco zarazem. Mnie ciekawi, czy twórcy znajdą jakiś pomysł na tryb multiplayerowy, bo choć mnie osobiście ten z ostatniego Dooma podszedł, to jednak sporo ludzi marudziło i szybko zdechł on w zalewie onlajnowych strzelanek roku 2016.

W każdym razie, nawet nie biorąc pod uwagę multiplayera (czy usuniętego trybu SwapMap) Doom Eternal to tegoroczny pewniak.

Niestety, ale nie mogę tego powiedzieć o Gearsach Piątce (dosłownie, zamiast "Gears of War 5" tytuł gry został oficjalnie skrócony do "Gears 5"), które najprawdopodobniej również wyjdą na jesieni:


Powiem szczerze: boję się. Gearsy zawsze kojarzyły mi się z braterstwem, poświęceniem i innymi typowo "męskimi" wymysłami, a tym razem główną bohaterką będzie ewidentnie niezrównoważona Kait (przez wielu uznana za najbardziej irytującą postać z czwórki).

Boję się, że tworzące grę The Coalition chce się ścigać z "filmowymi" grami wydawanymi przez Sony, w typie jakiegośtam The Last of Us. Gdybym nie wiedział, że to Gearsy i że gra będzie posiadać typowe dla serii cechy (czyli kooperacyjna kampania oraz ten pojebany, specyficzny multiplayer) to po trailerach zainteresowałbym się tą produkcją tak, jak interesuję się innymi trzecioosobowymi grami nastawionymi na przerywniki filmowe i tzw. historię... czyli wcale.

No, ale może nie będzie tak źle? Przecież poprzednią grę z serii (robioną przez tych samych ludzi) pozwoliłem sobie nazwać grą roku 2016! Zresztą ostatnimi czasy kiepsko zapowiadające się gry potrafią pozytywnie zaskakiwać.

Bądźmy więc dobrej myśli.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Battlefield V


DICE i EA chyba hołdują zasadzie, że "co mnie nie zabije, to mnie wzmocni". Po sukcesie Battlefielda 1 najwidoczniej poczuli się za mocni i postanowili strzelić sobie w stopę Battlefrontem 2. Wówczas wydawało się, że nie da się bardziej spierdolić premiery gry, ale szwedzkie studio, wspierane potęgą wydawniczego molocha, postanowiło pójść krok dalej i spierdolić coś, wydawało się że niespierdoliwalnego - drugowojennego Battlefielda V.

Mieliśmy więc totalnie poronioną zapowiedź w akompaniamencie ideologicznych manifestów, po czym nastąpiło otwarte obrażanie fanów, wypuszczenie zniechęcającej bety, odłożenia, a następnie rozczłonkowanie, premiery (tak, że już nikt nie widział czy i kiedy BFV właściwie wychodzi - i w sumie po premierach Black Ops 4 oraz Red Dead Redemption 2, przestało to już obchodzić większość graczy)... Jeśli cokolwiek mogłoby być spierdolone w nowym Battlefieldzie, to zostało spierdolone.

No właśnie czy oby na pewno? No bo co jeśli ten spierdolony Battlefield V wychodzi i, na przekór wszystkiemu, okazuje się być całkiem dobrą grą?


No cóż, pomimo miesięcznej obsuwy Battlefield V na pewno nie został wydany w stanie ukończonym. W grze jest cała masa bugów i glitchy przypominających parumiesięcznego (czyli już nie tragicznego, ale wciąż niedorobionego) Battlefielda 4. A to w powietrzu zawiśnie część zawalonego budynku, a to gra się zawiesi przy ładowaniu mapy, a to przeciwnicy się teleportują, a to nie możesz reanimować kolegi, a to w jednej chwili giniesz od jednego pocisku, który nie miał prawa cię zabić (na co szczególnie mocno narzekają battlefieldowi weterani nieprzyzwyczajeni do natychmiastowych zgonów). Do tego cała masa uciążliwych pierdółek związanych z działaniem nieergonomicznego menu, przełączania sprzętu itd.

W następnych miesiącach część rzeczy zostanie załatana, dopracowana, czy też po prostu dodana. Już miesiąc przed premierą EA otwarcie ogłosiło, że "wydanie gry to tylko początek" i podzieliło się z graczami planami do marca 2019. Generalnie wydaje się, że na wiosnę Battlefield V będzie już pełnowartościowym produktem - z zupełnie przyzwoitą ilością map, trybów innych ficzersów.

Co będzie potem?

Albo na razie ważniejsze pytanie: co jest teraz?

Po parudziesięciu godzinach spędzonych w multiplayerze (bo w sumie czymże innym - ostatni tryb kampanii Battlefielda jaki przemęczyłem do końca był w trójce, w roku 2011) mogę powiedzieć: tego się nie spodziewałem!

Po pograniu w betę byłem sceptyczny wobec nowych pomysłów (mechanika reanimacji, niedobór amunicji, budowanie okopów itd.) i nie wyobrażałem sobie, że w ciągu kilku tygodni DICE będzie w stanie nagiąć i ukształtować to wszystko do jakiejś zdatnej postaci. Przypomniała mi się sytuacja z betą Titanfall 2, gdzie od samego początku twórcom przyświecały poronione założenia, i nawet po zmianie założeń kiepskie pomysły rzutowały na poprawiony multiplayer w ostatecznej postaci (chociażby przez zaburzony balans miedzy pilotami i tytanami po dziś dzień twierdzę, że jedynka stała pod względem rozgrywki multiplayerowej co najmniej oczko wyżej). Wydawało mi się, że wyżej dupy BFV nie podskoczy, tymczasem okazało się, że projektanci z DICE a to przycięli (np. czas respawnu) to dodali (np. amunicji) i wyszło dobrze.


Serio, po premierze przeciągnięte umieranie przestało wkurwiać (chociaż wciąż przydałoby się je bardziej przyspieszyć), a te dziesiątki randomów wreszcie zaczęło się nawzajem reanimować, uskuteczniając natarcia i generalnie czyniąc mecze bardziej dynamiczne. Medycy reanimują szybciej i posiadają nieskończone zapasy apteczek (którymi uleczać się mogą pozostałe klasy - aczkolwiek posiadają tylko jedną na raz), ale już sam fakt utracenia przez nich monopolu świadczy o odświeżeniu formuły Battlefielda. Podobnie teraz różne klasy mają dostęp do tych samych gadżetów niszczących/naprawiających pojazdy, a zabici przeciwnicy pozostawiają po sobie amunicję. Dołóżmy do tego widoczne zwiększenie skuteczności broni, gdzie kolejne trafienia po prostu zabijają szybciej i wreszcie można z zaskoczenia zabić wielu przeciwników jednym magazynkiem (no i generalnie używanie broni wydaje się dużo bardziej realistyczne niż w BF1 - wystarczy porównać obsługę karabinów maszynowych).

Wszystko to wskazuje na ukierunkowanie rozgrywki na pojedynczych randomów, gdzie można skastomizować dowolną klasę na dowolną okazję i przez to bardziej uniezależnić się od oddziału. Jeśli ktoś jest battlefieldowym wyjadaczem z aktywną, onlajnową drużyną, to może skrzywić się na taką herezję. Dla mnie osobiście... bomba!

Takie podejście bardzo mi odpowiada, bo słaba broń oraz niemożność podjęcia walki z pojazdami, jeśli wybrało się "niewłaściwą" klasę, zawsze były powodem mojej rezerwy wobec Battlefielda (zwłaszcza czwórki). W BFV po prostu dobrze mi się gra i jeśli miałbym się czegoś w rozgrywce czepić, to jakichś pierdół: np. że karabiny powtarzalne są za słabe (wymaganie headszota w wersjach konsolowych nie ma sensu, skoro KMy na tym samym zasięgu, w sekundę mogą zrobić z przeciwnika sito), albo że sprint w przykucu (nowość w serii) jest kiepsko oznaczony i czasem nie wiadomo w jakiej właściwie pozycji stoi kierowana przez nas postać.

Niektóre z tych pierdół mogą zostać zmienione, albo i nie, ale już teraz jeśli miałbym ocenić wyłącznie rozgrywkę Battlefield V, to byłby bardzo dobry poziom - jakościowo, powiedzmy Battlefield 1 (albo Bad Company 2: Vietnam). Jednocześnie BFV jest zupełnie innym podejściem do battlefieldowej rozgrywki niż BF1 (który z kolei bardzo różnił się od BF4), więc pomimo wizualnych podobieństw (w końcu obie wojny dzieliło jedno pokolenie), nie można nowej gry nazwać "przepłaconym DLC do BF1" (co zdarza się wśród internetowych krytyków, którzy albo nie grali w te gry, albo chuja się znają).

Tak jest! Gdybym miał zakończyć w tym miejscu, to pewnie napisałbym, że gdy bugi zostaną wyprasowane, a zawartość obrośnie w zapowiadane, dodatkowe (i darmowe) mięsko to Battlefield V będzie grą zasługującą na coś rzędu 8/10 - siłą impetu nowe dzieło DICE stałoby się multiplayerową grą roku.

A jednak, ciężko optymistycznie patrzeć w przyszłość, gdy na internet przeciekają takie rzeczy:


Jakby ktoś nie wiedział, na początku grudnia, szwedzki oddział DICE (a więc twórcy Battlefielda V oraz serii w ogóle) świętował w Sztokholmie wypuszczenie gry. Impreza była zamknięta, więc szef studia, Oskar Gabrielson pozwolił sobie przemówić do swoich pracowników na temat PR-owego piekła, jakie zaczęło się po zapowiedzi gry i "postępowych" idei, jakie na przekór niezadowolonych fanów, będą propagowane przez studio.

W tle wyświetlono nawet cytaty (zapewne celem wyśmiania) takie jak ten, że "feminazistki chcą sfałszować historię!" I wiecie co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze/najbardziej wkurwiające? Że przez ideologicznie zindoktrynowane łby z DICE nawet nie przewinęła się myśl, że autorzy tych cytatów mogą mieć rację. Multiplayer to multiplayer (i rządzi się swoimi prawami) ale opowieści z trybu kampanii faktycznie zahaczają o fałszowanie historii!

Ja rozumiem, że to tylko gra i w Wolfensteinie mogą być cyber-naziole i zombiaki, ale tu chodzi o co innego. DICE wzięło np. prawdziwą operację Brytyjczyków i Norwegów mającą na celu zastopowanie niemieckiego programu nuklearnego i zastąpiło prawdziwych komandosów (którzy wykazali się naprawdę olbrzymią determinacją - polecam poczytać na ten temat) jakąś nastoletnią dziewczynką! Historii o senegalskich tyralierach (murzynach walczących w armii francuskiej) nie chcę nawet odpalać z obawy przed ideolo-pierdolo jakie mogę tam znaleźć.

Kurwa, to nie powinno tak być - tryb kampanii Battlefielda powinien być przeze mnie omijany z zupełnie innych względów (czyli drętwoty, wtórności i nudy)!

Po poronionej zapowiedzi niektórzy optymiści twierdzili, że ideologiczna "inkluzywność" została narzucona DICE przez Electronic Arts celem sprzedaży kosmetycznych pierdółek. Przecieki z zamkniętej imprezy wskazały, że źródło problemu stanowią sami deweloperzy. Nagle zaczęło się to wszystko układać: czemu żołnierze niemieccy (walczący pod sztandarem II Rzeszy zamiast III Rzeszy - i to zarówno w multiku jak i w kampanii) są wyłącznie biali i wyglądają tak, jakby byli poddani selekcji na swoją aryjskość (niektóre, białe postacie ze strony Alianckiej jakoś nie dały się zakwalifikować)? Skoro chodziło o dowolną kastomizację postaci, to właśnie tej opcji nie ma. Nie wygląda też, żeby chodziło o prawdę historyczną, bo mamy tutaj również kobiety (podczas gdy podczas II wojny światowej nieskończenie bardziej prawdopodobne było zobaczenie azjaty czy nawet murzyna w mundurze Waffen SS, niż kobiety w wojskowym mundurze niemieckim). No więc o co chodzi?

Szczerze powiedziawszy, wydaje mi się że twórcy pogubili w rasistowskich teoriach spod znaku "identity politics". Ich rozumienie historii jest podporządkowane ich własnym, "nowoczesnym" poglądom politycznym.


I powiem, że normalnie poglądy polityczne twórców gier zwisają mi i powiewają. Mam w dupie czy dany grafik albo programista jest nacjonalistą, komunistą czy anarchokapitalistą... Tyle tylko, że w tym przypadku wygląda to tak, jakby deweloperzy w imię swoich idei sabotowali swoją własną grę.

Według przecieków nowy Battlefield sprzedaje się w ilościach podobnych do niesławnego Hardline (który obiektywnie okazał się wtopą). EA próbuje poprawiać wyniki sprzedażowe nieustannymi promocjami (obecnie można np. kupić BFV za połowę ceny, jeśli wejdzie się do sklepu przez menu z któregoś z poprzednich Battlefieldów), ale generalnie o grze jest zatrważająco cicho. Wszystko wskazuje, że przeszłość serii jest zagrożona, a tymczasem szwedzki oddział DICE w najlepsze szydzi z niezadowolenia (byłych) fanów.

Być może już położyli chuja na fanów, a może i całą serię. Być może uznali, że nie mają już nic do stracenia, więc pozostaje im się wkupić w łaski... w sumie nie całkiem wiadomo, kogo.

Tak czy inaczej przyszłość Battlefielda V rysuje się kiepsko, bo ile pieniędzy wpompuje EA we wspieranie gry, którą sprzedają za pół ceny mniej niż miesiąc po premierze? Wsparcie dla Titanfall 2 sprowadziło się do dodania raptem kilku map z jedynki. Wsparcie Battlefronta 2 (który i tak odniósł większy sukces, niż Battlefield V) to była bieda.

Niestety, pomimo tego, że Battlefield V to bardzo udana część serii, to jednak niedługo zniknie w mrokach dziejów i to z bardzo głupich powodów.


P.S. Doom obchodzi właśnie ćwierćwiecze istnienia. Zaiste, czas zapierdala jak skurwol po mięsnym.