piątek, 23 września 2016

Destiny: Rise of Iron


O Destiny pisałem dużo i wielokrotnie. Przed premierą i po premierze. O przeciekach i plotkach oraz o idiotycznej polityce wydawniczej dodatków. Przeważnie pisałem o Destiny źle, a jednocześnie jeśli się policzy dane z moich statystyk, to wychodzi, że z dziełem Bungie spędziłem ponad 120 godzin. W porównaniu do nałogowców, których w społeczności gry jest pełno, to malutko, ale jednak jak na przypieprzającego się każuala, to grałem dużo.

Grałem, bo gra pod względem artystycznym jest piękna. Grałem, bo przyjemnie się strzela. Grałem, bo multiplayer ma oryginalny feeling. Grałem, bo od czasu The Taken King (które to ostatecznie nabyłem gdy w zestawie znalazły się wszystkie dotychczasowe dlc) Destiny stało się jakąśtam alternatywą dla ukochanych przeze mnie Borderlandsów...

...No i kupiłem najnowszy dodatek Rise of Iron.


Może parę słów na temat tego, czym właściwie jest ten dodatek. Według przecieków, pierwotne plany wydawnicze Activision były takie, aby na jesieni 2016 wydać po prostu Destiny 2. Gdy jednak na początku roku wydawca przyjrzał się postępowi prac w Bungie, wypierdolił na zbity pysk szefa studia, a plany na pełnoprawny sequel odłożył na czas nieokreślony (zapewne na za rok). W ten sposób powstała dziura, którą trzeba było zapchać czymkolwiek związanym z Destiny - może nie "dużym" dodatkiem za 2/3 ceny pełnej gry (takiego, jakim dla Diablo 3 był Reaper of Souls czy nawet The Taken King dla Destiny), ale też nie żałosnym parchem pokroju The Dark Below czy House of Wolves.

Rise of Iron jest właśnie taką zapchajdziurą z ambicjami. Jest to dzieło małego zespołu wewnątrz Bungie, który to zespół miał dziewięć miesięcy na stworzenie czegoś, co można by fanom wcisnąć za połowę ceny pełnej gry.


No cóż, fani Destiny i tak kupią każdy dodatek, bo zwyczajnie nie mają wyboru. Jeśli tego nie zrobią, to wypadają z obiegu (nie mają nawet dostępu do dotychczasowych playlist pvp - zostają tylko jakieś "klasyczne" resztki) i generalnie równie dobrze mogą sobie poszukać nowego hobby. Z drugiej strony, jeśli ktoś Destiny do tej pory nie kupił, to może od razu kupić The Collection - zawierające podstawkę i wszystkie dlc. Takie osoby zrobią najlepszego deala, bo uczciwie trzeba przyznać, że już zeszłoroczne wydanie pudełkowe The Taken King (zawierające podstawkę oraz kody na wszystkie ówczesne dlc) broniło się pod względem zawartości.

No, ale z trzeciej strony, co z podobnymi do mnie każualami, którzy to już dawno kupili Destiny, później pozostałe dlc, a teraz za 124zł bez grosza (bo na tyle RoI zostało wycenione w polskim sklepie Xboxa - nie wiem jak na PS Store) kusi ich dodatek do gry, w którą pogrywają od czasu do czasu? Za tyle można na Allegro kupić zafoliowane (oraz niedawno załatane i już w pełni grywalne) Homefront: The Revolution. Można dołoży kilka dych i kupić świeżutkie Deus Ex: Rozłam Ludzkości. Można kupić niedocenione (acz zajebiste) Battleborn i jeszcze zostanie na kilka kraftów (czy skrzyneczkę sikaczy). Można też zabrać żonę do restauracji...


Powiem szczerze, że w Rise of Iron czuć presję czasu i budżetu (dowodem której jest pominięcie wersji na konsole poprzedniej generacji). Nowa lokacja składa się ze znanych elementów oraz kawałka dobrze znanego (aczkolwiek przerobionego) kosmodromu. Jednak o ile miejscówki z podstawki aż kuły w oczy przeróżnymi detalami, tak tutaj detale przykrywa gruba warstwa białego śniegu (spod którego wystaje gdzieniegdzie dobrze znana rdza) i nawet potoki roztopionego metalu nie są w stanie zmyć poczucia monotonni. "Nowy" typ przeciwników zachowuje takie podobieństwo do swoich dotychczasowych odpowiedników, że nawet uprowadzeni (bo tak polski dystrybutor postanowił przetłumaczyć "taken" w opisie poprzedniego dlc) wydają się być bardziej innowacyjni.

No więc taki każual ukończy wszystkie misje, questa i strike'a w ciągu niecałych dwóch wieczorów. Potem sobie pogra i poulepsza i pozdobywa, aż w końcu przychodzi znużenie i niestety, ale w przypadku obcowania z zawartością dodaną w RoI, przybyło ono wcześnie. Im dłużej się gra, tym bardziej monotonne stają się kolejne, "nowe" zadania i tym bardziej dochodzi się do momentu, gdy człowiek uświadamia sobie, że w sumie to gra w to samo Destiny, w które grał przed premierą najnowszego dodatku. Cztery nowe mapy multiplayerowe są takie jak te dotychczasowe 28 mapek. Nowa lokacja jest stosunkowo liniowa i szybko odkrywa swoje zakamarki. Z nowych broni strzela się jak ze starych...


Jednocześnie to nie jest to puste Destiny, które wyszło dwa lata temu i jeśli się chce, to rzeczy do robienia znajdzie się dużo. Przeważnie będą to pierdoły sprowadzające się do zabijania kolejnych przeciwników (z nadzieją że wypadną z nich jakieś części do broni czy inne chujwieco), ale dla kogoś chcącego spędzić więcej czasu w bajkowym świecie Destiny, mogą stanowić one wystarczający pretekst do pozwiedzania i postrzelania.

Czy więc po wydaniu 123.99zł na Rise of Iron czuję się jak frajer? Raczej nie.

Czy czuję, że mogłem jednak dać sobie na wstrzymanie? Raczej tak. W sumie powtórzę, że jeśli ktoś dał sobie na wstrzymanie do tej pory, to będzie oszołomiony ilością i jakością zawartości Destiny: The Collection.


I tak sprawa wygląda z punktu widzenia mojego, czyli destinowego każuala. Nie mam online'owej drużyny (i wciąż wkurwia mnie, że nie mogę pograć z rodziną na podzielonym ekranie) i nawet nie zobaczę tego raida, co się nad nim lada chwila będą spuszczać na internetach co bardziej hardkorowi fani.

Jeśli już, to mój "endgame" będzie polegał na próbach wejścia na szczyt skały górującej nad nowym soszal habem. Ponoć znajduje się tam legendarny talon na balon, ale żeby się do niego dostać, trzeba stoczyć nierówny bój z fizyką gry.

Przy pomyślnych wiatrach do statystyk postaci dojdzie kolejne dziesięć godzin.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz