wtorek, 29 września 2015

Wniebowzięcie Ethana Cartera


Gdy byłem małym chłopcem marzyły mi się gry, w których akcja osadzona byłaby z perspektywy pierwszej osoby. Już nawet nie chodziło to, aby strzelać czy w ogóle coś konkretnego robić, ale zwyczajnie łazić i zwiedzać świat gry. Po latach oglądania z boku ludzika skaczącego po platformach chciałem czegoś dużo bardziej... immersyjnego (zajebiste jest to słowo :D).

Powiedziałbym, że elementem, który przyciągnął mnie do fpsów nie było strzelanie, ale właśnie osadzenie akcji z punktu widzenia pierwszej osoby. Zresztą, w latach 90-tych często używano określenia fpp (first person perspective), który to termin spokojnie obejmował zarówno Quake'a jak i Thiefa, jak i jakieś wynalazki typu Trespasser.


Gry, o których dzisiaj piszę również byłyby określane mianem fpp, jednak z gatunkiem strzelanym wspólnego mają wyłącznie perspektywę. W sumie zakładam, że gdyby takie Everybody Gone to the Rapture czy Zaginięcie Ethana Cartera ukazało się w latach 90-tych, to raczej w formie pierwszoosobowych przygodówek typu Myst - gdzie twórcy poświęcali swobodę poruszania się dla realistycznej i szczegółowej (bo prerenderowanej) grafiki.

Na szczęście, w drugiej dekadzie XXI wieku twórcy nie muszą wybierać między grafiką i swobodą poruszania się. Jedno i drugie jest tak samo ważne w tworzeniu atmosfery i wczucia się gracza w przedstawiony świat. Mniejsi deweloperzy doskonale zdają sobie z tego sprawę i dlatego, pomimo ograniczonego budżetu, przeznaczają większość dostępnych zasobów na realistyczne odwzorowanie lasu, polany, miasteczka i wszystkich tych miejscówek, przez które zamierzają gracza przecisnąć.


Everybody's Gone to the Rapture jest drugą, po Amnesia: A Machine for Pigs, grą studia The Chinese Room. Wcześniej małżeństwo Dana Pinchbecka i Jessici Curry (czyli trzon zespołu) tworzyło mody do fpsów, z których najbardziej znanym jest Dear Esther na silniku Source i ponoć dopiero umowa z Sony na EGttR pozwoliła twórcom porzucić dotychczasową karierę akademicką i skupić się na robieniu gier.

Chociaż w sumie czy można faktycznie EGttR nazwać grą?


Trzeba uczciwie powiedzieć, że właściwego grania nie ma tutaj zbyt wiele. Gracz co prawda steruje jakąś postacią, ale jego ingerencja ogranicza się do aktywowania scenek, z których wyłonić można historię, jaka wydarzyła się w czerwcu 1984 roku, w miasteczku Yaughton, gdzieś na pograniczu Anglii i Walii.

Kim jest postać, którą steruje gracz, czym są te światła latające w te i wewte i gdzie podziali się wszyscy ludzie? Do głównego wątku dorzucić trzeba jeszcze całą masę wątków pobocznych. Miasteczko żyło, i jego mieszkańcy mieli swoje sympatie, antypatie, dramaty i intrygi, w których odnajdzie się może co bardziej zaprawiony fan Klanu czy M jak Miłość - ja się przyznam, że na początku miałem z połapaniem się pewne problemy. Jako że w grze nie widać ludzi, wszelkie dialogi prowadzone są pomiędzy jakimiś świetlistymi... duchami (?) pozbawionymi cech indywidualnych. Paradoksalnie, pomogło przełączenie wersji językowej z polskiej na angielską, gdyż wówczas zarysowały się różnice pomiędzy poszczególnymi postaciami, z ich różnymi akcentami itd. Do tego polskie litery i... w sumie i tak jest tego strasznie dużo (postaci, wydarzeń itd.).


Tutaj po prostu łazi się po miejscach, zwiedza i słucha. Grę można przechodzić wielokrotnie, za każdym razem skupiając się na innych wątkach czy miejscach. Niby brzmi nudno, ale nie tylko się wkręciłem, ale przyznam, że ogólnie bawiłem się nie gorzej niż w takim... Bioshocku. Tam byli przeciwnicy, system rozwoju postaci i walka, ale głównym punktem programu była jednak historia Rapture (nomen omen), z jego bohaterami i wątkami pobocznymi. Tutaj wątków pobocznych jest więcej, ale wszelkie elementy zręcznościowe zostały pominięte.

A teraz przyznam się do czegoś: nigdy nie lubiłem elementów zręcznościowych w Bioshocku. Zwyczajnie puszczając tamtejsze czary i strzelając z broni palnej nie bawiłem się dobrze (a przynajmniej nie tak, jak strzelając w większości zadeklarowanych strzelanek). Skoro więc pojawia się gra, gdzie mogę połazić i pozwiedzać bez martwienia się o jakieś upierdliwe mutanty, to w sumie jest spoko. Gdzieś między pojedynki online w Call of Duty czy zaliczanie zadań w Borderlands można wsadzić kilka godzin relaksującego szwendania się po angielskiej prowincji.


W sumie to tak mi się spodobało, że kupiłem i ściągnąłem na PS4 inną grę, zaliczaną przez internetowych złośliwców do "symulatorów chodzenia".

Prawdopodobnie większość ludzi to czytających zna Zaginięcie Ethana Cartera (z angielskiego The Vanishing of Ethan Carter), a przynajmniej słyszało o takim tytule. Oto Adrian Chmielarz - współtwórca studia People Can Fly (a więc Painkillera i Bulletstorma) założył The Astronauts i wrócił do korzeni - a więc do czasów gdy jego Metropolis (pierwsza firma, jeszcze z czasów sprzed PCF) robiło przygodówki (Tajemnica Statuetki enyłan?).


Z pomocą techniki zwanej fotogrametrią przeniesiono wprost do świata gry przeróżne obiekty - od kamieni i drzew, po całe budynki, co podobno odciążyło grafików, a grze nadało sznyt fotorealizmu. W przypadku PS4 całość hula na silniku Unreal 4 (na pececie początkowo na Unreal 3, obecnie dostępna jest aktualizacja) i powiem szczerze, że wygląda bardzo ładnie.

O ile w przypadku EGttR mamy angielskie, sielskie klimaty, to tutaj oprawa jest bardziej mroczna i taka jakaś... bajkowa. A jednocześnie, pomimo tego, że teoretycznie miejscem akcji jest jakieś amerykańskie Red Creek Valley w stanie Wisconsin, to jednak wszystko wygląda swojsko - od brzóz porastających w lesie, przez stary drewniany, kościółek, aż po budynki przeniesione wprost z środkowoeuropejskiej rzeczywistości. Dorzućmy do tego nawiązania do jakichś lovecraftowskich mitologii i mamy obraz świata proszącego się o eksplorację w jesienne wieczory.


Gdybym miał się czepiać, to powiedziałbym, cała praca włożona w stworzenie wciągającego, plastycznego świata zdaje się być jakoś tak zmarnotrawiona przez długość rozgrywki. Niby w przeciwieństwie do EGttR, TVoEC (zajebiście te skróty wyglądają) jest konkretną grą przygodową - taką z zagadkami do rozwiązywania i nawet jednym momentem wręcz zręcznościowym. Jednakże po jednym wieczorze spędzonym z tytułem, gracz doświadczył wszystkiego, co twórcy mieli mu do zaoferowania.

Historia przedstawiona w TVoEC posiada zaskakujące zwroty akcji, ale gra wymusza, aby wszystkie jej elementy były poznane i odpowiednio ułożone pod sam koniec. Do tego trofea na PS4 zostały dobrane w taki sposób, że każdą możliwą czynność w grze (włącznie z pewnym side-questem, zupełnie nie związanym z wątkiem głównym) można odhaczyć punkt po punkcie w ciągu paru godzin (a jak już się zna rozwiązanie zagadek to w ciągu parudziesięciu minut).


Aż chciałoby się wycisnąć więcej z całej tej zawartości stworzonej pieczołowicie przez artystów.


O ile w EGttR po paru godzinach potrzebnych do ukończenia gry, zapaleńców czekają kolejne godziny odwiedzania zakamarków angielskej wsi w poszukiwaniu kolejnych elementów historii, o tyle tutaj pozostaje tylko pooglądanie ładnych widoków.

Jednak żeby nie było że próbuję komuś odradzić sprawdzenie dzieła The Astronauts - co to, to nie! Z pewnością są tacy, którzy w treściwej rozgrywce z Zaginięcia Ethana Cartera odnajdą się dużo lepiej niż w rozwleczonym Everybody's Gone to the Rapture, bo faktycznie, gdy rozwiązuje się zagadki, to autentycznie można poczuć przyjemność płynącą z gry.

EGttR z kolei nie posiada jakichś zagadek (co najwyżej wymaga od gracza od czasu do czasu odchylania pada do PS4 pod konkretnym kątem - co jest w grze jest tak głupie, jak brzmi), ale pod względem opowiadania historii przypomina nie krótką nowelkę, a pełną, grubą książkę - dodatkowo wymaga od odbiorcy, aby sobie samemu jej strony ułożył w kolejności.


Według mnie warto wydać pieniądze na oba tytuły. Są różne od siebie, ale jednocześnie dużo bardziej różnią się od czegokolwiek innego z punktu widzenia pierwszej osoby wydanego na PS4 (włączając horrory podobne do tych, o których kiedyś tam pisałem). Wspomniałem, że na internetach już są złośliwcy psioczący na "symulatory chodzenia" - że już Dear Esther było nudne i od tego czasu powstało parę niezależnych produkcji i już starczy...

Sranie w banie. Może faktycznie jak ktoś siedzi w pecetowych indykach to myśli, że widział wszystko, ale wydawanie takich produkcji na konsolce, gdzie gracz sączy świat gry za pomocą wielkiego telewizora, to jednak inna jakość. Tutaj nie ma spiny, że analogiem gorzej się zasadza headshoty, albo że nie ma stałych 60 klatek. Po prostu, nalewa się dobrego piwa/wina, siada się wygodnie w fotelu i bierze do ręki pada... jak dobrą książkę (nawet nowelkę ;)).


A i jeszcze coś. Jakby ktoś nie mógł zdzierżyć ślamazarnym poruszaniem się w Everybody's Gone to the Rapture, to zdradzę "sekret", którym twórcy podzielili się na swojej stronie: otóż po kilkusekundowym przytrzymaniu prawego spustu (R2) postać przyspiesza do prędkości przyzwoitego truchtu. Możliwość ta została ponoć dodana w ostatnim momencie i nie dało się jej już opisać w menu gry, bo cośtam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz