wtorek, 3 listopada 2015

Halo 5: Guardians


Tego, że Halo 5 będzie najbardziej niedojebaną częścią serii, można było spodziewać się od jakiegoś czasu.

Oto zapowiedziano nastawiony na kooperację zespołową tryb kampanii, a jednocześnie wyciekło, że zupełnie pozbawiono grę możliwości grania na podzielonym ekranie.

Oto zaczęto promować tryb kompetytywny jako "e-sport", a jednocześnie stworzono system, który uniemożliwia połączenie ze sobą konsol inaczej, niż przez serwer dedykowany Microsoftu.

Oto zapowiedziano mroczną i dojrzałą historię, a jednocześnie usunięto ślady krwi, tak, aby zmieścić się w amerykańskiej kategorii gier dla 13-latków.

Z jednej strony ambitny produkt, który ma pomóc odrobić pozycję Microsoftu w tej generacji konsol, z drugiej strzelanie sobie w stopę w niemal każdym aspekcie.


No więc miałem strzelić focha i gry nie kupować. Wciąż jednak czytam książki z serii Halo i tutaj już na wstępie było zapowiedziane, że kampania opowie historię, która na zawsze wywróci to uniwersum do góry nogami. Gdy internety zaczęła zalewać fala spoilerów, siłą rzeczy nie dało się na nie nie natykać. Postanowiłem więc odkryć dalsze losy Master Chiefa osobiście...

Ale spoko, w miarę sił ominę spoilery dla tych, którzy zakładają ostateczne zapoznanie się z nową produkcją 343 Industries.

Od razu napiszę, że mamy do czynienia z najgorszą kampanią z serii Halo. Nie jest to tylko moje zdanie, bo nawet recenzenci wystawiający grze oceny typu 9/10 mieli z nią problem. Zostawmy na chwilę mechanikę gry, która zakłada kooperację z najgorszymi botami od czasu Daikatany. Zostawmy też historię, która faktycznie jest zaskakująca, a skupmy się na sposobie, w jaki została opowiedziana. Otóż w tej kwestii Halo 5 leży i kwiczy.


Po pierwsze gra na dzień dobry zakłada, że gracz posiada znajomość uniwersum nie tylko na poziomie gier, ale generalnie, że przeczytał co najmniej pół tuzina książek i chyba wszystkie komiksy z serii Escalation. Nawet gdy ma się lektury odbębnione, to i tak historia opowiedziana jest tak chaotycznie, że ma się wrażenie, że na chybił-trafił wycięto z gry połowę dialogów/scenek/misji, które rozjaśniałyby ciąg przyczynowo-skutkowy.

Całość chyba faktycznie została skrojona na miarę 13 latków mających problem ze skupieniem uwagi. Skoro i tak historia jest przeładowana z dwoma, czteroosobowymi oddziałami, Prekursorami, Domenami, Sztucznymi Inteligencjami i wojną domową na Sanghelios, to po co się silić z wyjaśnianiem czegokolwiek?

Czemu ta i ta postać teraz zachowuje się tak i tak? A chuj lecimy dalej, do finału... czyli jebanego cliffhangera! Tryb kampanii Halo 5 bardzo jasno daje nam do zrozumienia, z jak bardzo niedokończonym dziełem mamy do czynienia. Wszystko w tej grze prosi się o dodanie czegoś, co uczyniłoby z niej w pełni funkcjonalny produkt.


Wisienką na torcie jest oczywiście wycięcie podzielonego ekranu w grze, która jest nastawiona na kooperację bardziej nawet, niż którekolwiek Halo do tej pory. Zamiast domowników, miażdżąca większość graczy zdana będzie na "pomoc" sterowanych sztuczną (nie)inteligencją botów, które potrafią się zablokować się na wystającym kamieniu, gdy zostają wzywane do reanimacji obalonego gracza! Można im wskazywać cele priorytetowe czy miejsce, do którego mają dotrzeć, jednak wartość bojowa mieści się w granicach tej, jaką wykazywali marines w pierwszym Halo.

Jeśli ktoś szuka przykładu na to, że konstrukcja z założenia kooperatywna średnio sprawdza się w grze solowej, to Halo 5 dostarcza dowodów w nadmiarze.


343 Industries chyba naprawdę uwierzyło, że gracze pokochają kooperację (wyłącznie) online do tego stopnia, że przymkną oko na to, jak bardzo wsteczna i nudna jest konstrukcja kolejnych misji.

14 lat po otwartych poziomach, takich jak Halo czy The Silent Cartographer mamy do czynienia z poziomami opartymi na nudnych korytarzach. Czasem tylko zdarzają się jakieś krótkie, alternatywne odcinki, które w założeniach mają dawać graczowi wrażenia nieliniowości.

Pamiętam, że gdzieś w 2013 zapowiadano grę z otwartym światem i teraz można się co najwyżej zżymać z głównego projektanta gry, Josha Holmesa, że w ogóle takie info wyszło z jego jamy gębowej.


No chyba, że mówimy o multiplayerowym trybie Warzone, który to zakłada walkę na dużych mapach z dwoma, 12-osobowymi drużynami, pojazdami, marines sterowanymi przez komputer oraz bossami, których pokonywanie daje bonusy, przydatne do osiągnięcia upragnionego 1000 punktów. Na internetach piszą, że zbliżone jest to do MOBA. Być może to prawda, ale osobiście w MOBy nie grywam.

Dla mnie bardziej przypomina to połączenie Titanfalla z Battlefieldem i jest to największa w grze porcja obiecanego, otwartego świata. Generalnie jest chaos i to nieznośne (dla mnie przynajmniej) poczucie braku wpływu na wynik meczu. Jeszcze gdyby był ten podzielony ekran, to całość mógłbym potraktować jako radosne, każualowe strzelanie po sieci w towarzystwie domowników (coś jak dotychczasowy tryb Big Team Battle), a tak? Biorąc pod uwagę, że na internetach ludzie potrafią nazwać Warzone najlepszym trybem w historii strzelania online i właściwym kierunkiem rozwoju serii, zaczynam myśleć, że Halo jednak przestaje być grą dla mnie.


Nieco lepiej bawiłem się w klasycznym 4v4, ale tutaj z kolei bardzo szybko odczułem niedobór różnorodnych mapek i (znowu) brak podzielonego ekranu. Ostatecznie wolę jednak pograć z kobietą w Advanced Warfare czy nawet Halo 4 z Master Chief Collection niż mordować się z bandą anonimów w nadziei, że w wyścigu po wyższą rangę nie przydzieli mi do drużyny skończonych noobów.

Przyznam, że nawet bardziej zacząłem wyczekiwać wychodzącego lada dzień Black Ops 3.

A jednak Microsoft zdaje się wiązać z rozwojem trybu 4v4 pewne nadzieje, bo już organizowane są turnieje z nagrodami i inne takie, mające nakręcać na Halo 5 hardkorowych graczy. I tutaj twórcy strzelili sobie w stopę z brakiem możliwością nie tylko split screena, ale nawet bezpośredniego połączenia konsol. Zawsze, gdy banda halowych zapaleńców będzie chciała urządzić sobie jakiś turniej, to jedynym sposobem na połączenie graczy będą serwery dedykowane. Już widzę nie dwa, nie cztery, a osiem Xboxów połączonych do jednego routera w zawodach, gdzie jak najlepsze połączenie jest sprawą podstawową.


I takie jest właśnie Halo 5 - to wydmuszka, która na zewnątrz udaje coś więcej, skrywając drażniącą, niegrywalną pustkę. Smutne, że mogłaby to być całkiem wartościowa gra, gdyby 343 Industries nie spierdoliło wszystkiego u samych fundamentów.

Oczywiście znajdą się fani - ludzie samotni i oczekujący zapowiedzianych, nowych mapek multiplayerowych (ponoć dodawanych za darmo), ale ja pasuję. Co więcej, mam nadzieję, że tych fanów będzie na tyle mało, że studio robiące grę zostanie głęboko przeorane tak, aby nie spierdolić kolejnych części. Gdy taki Frank O'Connor (koleś zasłużony, bo swego czasu udało mu się ściągnąć do pisania Grega Beara - co zaowocowało zajebistą, książkową trylogią Forerunner) głosi na internetach, że żadnego patcha dodającego split screena nie będzie, a fani powinni prosić się, aby opcja ta była uwzględniona w Halo 6, to mam ochotę sprzedać Xboxa.


Jestem kolesiem prowadzącym bloga o grach a nie recenzentem z profesjonalnego serwisu, który musi dbać o pozory obiektywizmu w ocenach produktów podstawianych przez sponsorów jego pracodawcy.

Z mojej perspektywy nie mogę nazwać pełnoprawną grą z serii Halo fpsa pozbawionego podzielonego ekranu. Halo 5 jest dla mnie produktem niekompletnym i nie będę się silił na wystawianie jakiejś oceny końcowej.

Nie polecam nikomu, kto nie mieszka samotnie i ma przyjaciół wykraczających poza listę online'owych friendów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz